8 listopada 2024

loader

Teatr był w PRL wielką szkołą

WYWIAD. Z WIESŁAWĄ MAZURKIEWICZ, aktorką teatralną i filmową rozmawia Krzysztof Lubczyński

Przeglądając listę Pani ról teatralnych od debiutu począwszy, można zauważyć, że dominowała w nich klasyka. W jakim stopniu to kwestia wyboru Pani, a w jakim wyboru reżysera?

– Wyłącznie wyboru reżysera. W tamtych czasach aktor nie miał właściwie żadnej możliwości wyboru. Musiał grać to, w czym go obsadzono. A że klasyka dominowała, to i my aktorzy w niej występowaliśmy. Klasykę uważano wtedy za instrument edukacji społeczeństwa, widziano w niej rezerwuar mądrości duchowej, społecznej, politycznej także. W latach pięćdziesiątych, a także sześćdziesiątych i nawet siedemdziesiątych instytucja teatru pojmowana była jako wielka szkoła. Nie przypadkowo duża część widowni była organizowana przez szkoły i zakłady pracy z całej Polski, a bilety dotowane. To było bardzo pożyteczne, bo zbliżało ludzi do kultury wysokiej, kształciło, przynajmniej niektórych widzów. Nawiasem mówiąc debiutowałam w Łodzi, w 1952 roku w „Poemacie pedagogicznym” wg Makarenki, co też uważane było wtedy za klasykę, tyle że realizmu socjalistycznego.

Jednak już w 1955 roku Pani tytułowa rola w „Beatrix Cenci” Juliusza Słowackiego była prawdziwą klasyką. Jak to wtedy inscenizowano?

– Jako wielkie oskarżenie degeneracji feudalizmu. Podobnie zresztą, w duchu antyszlacheckim, antymagnackim inscenizowano inne pozycje klasyczne, w których grałam, „Nieboską komedię”, „Horsztyńskiego”, „Ryszarda III” i inne. Tym bardziej, że teatrem Nowym w Łodzi kierował wtedy Kazimierz Dejmek, wybitny artysta, ale też ideowy komunista czy radykalny socjalista, który akcentował zawsze społeczną rolę teatru.

Przez dwa sezony była Pani w Krakowie, w teatrze im. Słowackiego. Co skłoniło Panią do powrotu do Łodzi?

– Sprawy życiowe. W Krakowie mieszkaliśmy z mężem, Gustawem Lutkiewiczem, w garderobie, a w Łodzi można było normalnie mieszkać, co stało się bardzo ważne, jako że w międzyczasie urodziłam córkę.

Dość szybko upomniał się o Panią film…

– Nie tak prędko, bo debiutując w 1954 roku w socrealistycznym filmie szpiegowskim „Niedaleko Warszawy” Marii Kaniewskiej i to małą rólką, miałam już 28 lat. Dziś młode aktorki debiutują w filmie mając po 20 lat.

A potem były liczne role filmowe, w znanych filmach, w „Wolnym mieście” Stanisława Różewicza, „Mansardzie” Konrada Nałęckiego, „Kochankach z Marony” Jerzego Zarzyckiego, „Kryptonimie Nektar” Leona Jeannot, no i przede wszystkim rola królowej Nikotris w „Faraonie” Jerzego Kawalerowicza…

– To moja filmowa rola życia, z wielu zresztą powodów. Po pierwsze, bo to było wielkie przedsięwzięcie artystyczne i produkcyjne wybitnego reżysera, według wielkiej literatury. Po drugie, bo to była męcząca, niemal katorżnicza, półroczna praca za granicą, w ZSRR, pod Taszkientem, w okropnych warunkach klimatycznych i innych. Warto to opowiedzieć, bo widz oglądając ten film w wygodnym fotelu widzi piękny efekt, a nie ma świadomości, jak ciężki był nasz wysiłek. Po pierwsze, nieustanny żar nie do wytrzymania lał się z nieba i zagrażały jakieś kąśliwe owady, niektóre jak się okazało śmiertelnie jadowite. Po drugie, wstawaliśmy na plan zdjęciowy codziennie o drugiej w nocy. Po trzecie, były fatalne warunki socjalne, lichy hotel i jeszcze gorsze jedzenie. Tylko Kawalerowicz mieszkał w osobnej willi i być może lepiej się żywił, ale to mu się należało, bo on musiał ogarnąć całość tego gigantycznego przedsięwzięcia. Poza tym przy ekipie nie było lekarza ani pielęgniarki i najzwyczajniej bałam się o swoje zdrowie, o to, że nie wytrzymam, że tu umrę, bo nie byłam damą z żelaza. Musiałam też zerwać prace teatralne w kraju. Byłam więc gotowa nawet zrezygnować z roli, reżyser nie zgodził się, bo upatrzył sobie wyłącznie mnie. A co do pieniędzy, to pamiętam, jak moja charakteryzatorka snuła rozważania, jakie to ciężkie miliony ja zarobię. Tymczasem stawki, jak to w owych czasach, były bardzo skromne. Nawet Jerzy Zelnik, kreujący tytułową rolę, nie zarobił kroci. Proszę jednak nie myśleć, że narzekam, tyle że kobiecie, zwłaszcza już dojrzałej, sporo starszej od Barbary Brylskiej, która grała Kamę, było tam o wiele trudniej niż mężczyznom.

Kilka lat później zagrała Pani agentkę wywiadu, Hannę Bosel, w „Stawce większej niż życie”, w odcinku „Podwójny nelson”. Jak Pani wspomina udział w tym serialu?

– To jest ten odcinek, w którym spada w przepaść auto, na końcu czołówki, którą chyba wszyscy znają. A spada w nim kolega Henryk Bąk, który grał miłośnika samochodów, nazistowskiego nadradcę Gephardta z Ministerstwa Propagandy Rzeszy, a ściśle biorąc spada udająca go kukła. Bardzo mile wspominam tę rolę, warunki pracy były spokojne, partner Hans Kloss czyli Stanisław Mikulski bardzo koleżeński I miły. Jednak sława „Stawki”, jej giganty

Kilka lat później przyszła inna rola w głośnym filmie, w „Potopie” Jerzego Hofmana, rola „ciotuchny” Kulwiecówny, opiekunki Oleńki. Też było ciężko?

– Bez porównania do „Faraona” i Taszkientu. Warunki pod każdym względem były o wiele lepsze, w kraju, choć i nam się trafiły upały, które spowodowały, że psuła się żywność stanowiąca rekwizyty do sceny uczty u księcia Bogusława Radziwiłła. Znów spotkałam się na planie, jak w „Mansardzie” i „Faraonie”, z przemiłym kolegą i wspaniałym, magicznym aktorem o wspaniałym głosie, Leszkiem Herdegenem, niestety przedwcześnie zmarłym w 1980 roku. No i z Małgorzatą Braunek („Oj ciotuchna, ciotuchna” – wzdychała Oleńka po tym jak zobaczyła Kmicica) i Danielem Olbrychskim. Klasyka historyczna i dawne kostiumy trzymały się mnie więc i w filmie, bo zagrałam i „Żołnierzu królowej Madagaskaru” Jerzego Zarzyckiego, i w „Godzinie pąsowej róży” Hanny Bielińskiej według powieści Marii Krüger, i w „Mansardzie”, filmie o Aleksandrze Gierymskim, i w „Tylko Beatrycze” Stefana Szlachtycza według powieści Parnickiego o średniowieczu, i w kostiumowym „Lokisie” Janusza Majewskiego wg Prospera Merimee, i w „Mistrzu tańca” Jerzego Gruzy wg noweli Józefa Korzeniowskiego, i w „Nosie” Stanisława Lenartowicza wg Gogola, i w „Spowiedzi dziecięcia wieku” Marka Nowickiego wg Musseta.

Dziękuję za rozmowę.

WIESŁAWA MAZURKIEWICZ – ur. 25 marca 1926 r. w Łodzi. Debiutowała w teatrze Nowym w Łodzi w 1951 roku. Przez dwa sezony, 1960-1963, Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie, następnie w T. Powszechnym w Warszawie (1963-69 i 1977-91), Narodowym (1969-73), Rozmaitości (1973-77). Zagrała dziesiątki ról, m.in. w „Weselu” Wyspiańskiego, „Don Juanie” Moliera, „Grubych rybach” Bałuckiego, „Czarownicach z Salem” Millera. Ostatnio jako Suzanne w „Rozmowach w parku” B. Buc w teatrze „Prezentacje” przy ul. Żelaznej w Warszawie. W teatrze telewizji m.in. w „Kaprysach Marianny” Musseta, „Fantazym” i „Horsztyńskim” Słowackiego, „Don Juanie czyli miłości do geometrii” Maxa Frischa, „Sławie i chwale” Iwaszkiewicza, „Pannie Molierównie” Anouilha, „Norwidzie” Adama Hanuszkiewicza, „Fauście” Goethego w inscenizacji G. Królikiewicza, „Szkole uczuć” Flauberta, „Spisku” Conrada, „Iwonie, księżniczce Burgunda” Gombrowicza.

trybuna.info

Poprzedni

Gombrowicz – pogromca iluzji

Następny

Skarby Sezamu pod sarkofagiem