Kierc w remizie
Już po raz czternasty w Helu odbyły się spotkania monodramów w Teatrze w Remizie. Tym razem jednak w plenerze.
Ze względu na pandemię i obostrzenia sanitarne po raz pierwszy spektakle grane były na nabrzeżu, nieopodal remizy, około stu metrów od siedziby OSP, i pod jej czujną opieką – przy pobudowanej letniej scenie stał pięknie wypucowany wóz strażacki, a spektakle anonsowała strażacka syrena.
Pomysł utworzenia sezonowego teatru w Helu wyszedł od Olgierda Łukaszewicza – to właśnie on wraz z żoną Grażyną Marzec zaproponowali burmistrzowi powołanie do istnienia Teatru w Remizie. Miejsce zostało wybrane nieprzypadkowo – chodziło o zapewnienie niezwykłego otoczenia dla prezentowanych spektakli. Burmistrz Mirosław Wądołowski pomysł pobłogosławił, wyskrobał jakieś skromne fundusze i artyści ruszyli z festiwalem, któremu początek dał sławny monodram Olgierda Łukaszewicza „A kaz ta Polska, kaz ta” wedle Stanisława Wyspiańskiego.
Festiwal szybko zapuścił w Helu korzenie, pozyskał sympatyków i bywalców, nierzadko tak planujących swoje urlopy, aby na spektakle festiwalowe trafić na Hel. Po pięciu sezonach Olgierd Łukaszewicz przekazał ster festiwalowy w doświadczone ręce Wiesława Gerasa, niestrudzonego twórcy festiwali teatrów jednego aktora w całej Polsce, a nawet poza jej granicami. I tak od dziewięciu sezonów Geras jako dyrektor artystyczny Teatru w Remizie prowadzi ten najmniejszy festiwal świata. W roku ubiegłym miała miejsce wymuszona pandemią przerwa, ale w tym roku – mimo nadal obowiązujących obostrzeń – burmistrz postanowił do festiwalu doprowadzić, ale ze względu na sanitarne bezpieczeństwo – w plenerze. Pomysł okazał się trafiony, pogoda dopisała, publiczność też i przez dwa tygodnie na nabrzeżu helskim można było oglądać zaproszone na Hel spektakle. Kto wie, czy w kolejnych latach festiwal nie przeniesie się na nabrzeże na stałe.
Przegląd zapoczątkował koncert Pawła Ruszkowskiego „Wędrówka po świecie”, muzyka związanego z nurtem piosenki literackiej i poezji śpiewanej. Był to wieczór adresowany w szczególności do rdzennych mieszkańców Helu – Ruszkowski śpiewał po kaszubsku (stąd kaszubski tytuł recitalu „Wanoga pò swiece”), co miejscowi widzowie przyjęli ze zrozumiałym entuzjazmem. Przybysze z innych stron dopytywali wprawdzie, po jakiemu artysta śpiewa – kaszubski nie jest przecież powszechnie znany – ale dowiedziawszy się, że to język tutejszy słuchali z wielkim zainteresowaniem. Jako drugi wystąpił Wojtek Kowalski z Częstochowy, związany z tamtejszym Teatrem From Poland, dobrze znany miłośnikom monodramu. Swoim spektaklem o dorastaniu „Uwolnić słowo miłość” wg Janusza Rudnickiego i Piotra Macierzyńskiego zjednał sobie sympatię publiczności.
Jako trzeci pojawił się na scenie na nabrzeżu Adam Walny, artysta-lalkarz tworzący od ponad ćwierć wieku autorski teatr przedmiotu Walny-Teatr. W Helu zaprezentował spektakl „Noe”, adresowany do widzów od lat sześciu do stu sześciu. Zrozumiała treść, wywiedziona z Biblii, powszechnie znana historia potopu, zyskała zupełnie niebywałą formę. Artysta, będący też dyplomowanym snycerzem, zbudował wiele metalowych form, symbolizujących wirtuozów różnych instrumentów, nota bene zupełnie nieznanych orkiestrom filharmonicznym, i jednocześnie będących obiektami sztuki. To wyjątkowe praktyczne arte-fakty, przedmioty do podziwiania i wydobywania z nich niezwykłych dźwięków, co zresztą Walny podczas spektaklu z wielką energią demonstrował. Przy czym prezentował nie tylko sam, bo w pewnym momencie zaprosił na scenę kilkoro dzieci, przydzielając im do wykonania określone zadania – mieli uruchamiać przedziwne instrumenty, podczas gdy on sam jako dyrygent królował przy pulpicie. Walny tym spektaklem wielu widzów oszołomił, nawet olśnił, walcząc z nieprzyjaznym wiatrem, utrudniającym słyszalność, ale przezwyciężając zwycięsko wszelkie trudności. Jedno jest pewne – takiego teatru jeszcze w Helu nie widziano, a warto dodać, że Adam Walny ze swoimi przedstawieniami teatru przedmiotu objechał już ponad 300 festiwali w kraju i na świecie.
Największą jednak niespodziankę sprawił występujący na zakończenie przeglądu aktor-poeta, Bogusław Kierc ze spektaklem „Powroty do Odejścia Głodomora” wedle własnego scenariusza i we własnej reżyserii. Tak się złożyło, że na prośbę Żanny Stępińskiej, organizatorki spotkań w Remizie, zapowiadałem ten spektakl. Nie było to zaplanowane, ale Wiesław Geras nie mógł być obecny – a to on zawsze anonsował spektakle – a ja z kolei jako „biograf” monodramatycznych dokonań Kierca (mam na myśli moją książkę o jego teatrze jednoosobowym „Zakochany pielgrzym”, 2016) przystałem na to nagłe zastępstwo bez oporu. Zwłaszcza że ten monodram nawiązujący do dramatu Tadeusza Różewicza, jak sądziłem, już widziałem. W zapowiedzi nie szczędząc słów uznania dla maestrii warsztatowej artysty, kilka słów poświęciłem monodramowi, który miał być prezentowany. Nie wiedziałem jednak, że spektakl, który mieliśmy obejrzeć, znacznie różnić się będzie od premierowego pokazu sprzed kilku lat we Wrocławiu.
Na festiwalach wrocławskich utwory Różewicza wiele razy stawały się źródłem literackim monodramów, a co warte podkreślenia ta ścisła więź autora z festiwalem datuje się do pierwszego przeglądu, zorganizowanego w roku 1966 przez ówczesnego kierownika Klubu Młodzieży Pracującej „Piwnica Świdnicka” Wiesława Gerasa. To na jego zaproszenie przybył wtedy Tadeusz Różewicz i kto wie, czy nie pod wpływem tego spotkania nie podjął decyzji o przenosinach do Wrocławia. Tak czy owak, przybył o godzinie 12.57 (podobno pociąg przyjechał z pięciominutowym opóźnieniem) na Dworzec Główny.
51 lat później (2017), o tej samej porze, w siedzibie filii biblioteki miejskiej, która mieści się na Dworcu Głównym, odbył się pokaz spektaklu Bogusława Kierca, opartego na „Odejściu Głodomora” Tadeusza Różewicza. Spektakl trwał niewiele ponad pół godziny, ale poruszył do głębi wszystkich zebranych. Kierc ma za sobą aż trzy premiery „Odejścia Głodomora” – pracując z różnymi reżyserami (Helmutem Kajzarem, Zdzisławem Wardejnem i Piotrem Kruszczyńskim) stworzył na scenie trzech sugestywnych Głodomorów. Teraz zmierzył się z ułamkami tekstu Różewicza sam, dając zachwycający pokaz swej aktorskiej maestrii. Piosneczka o Brysiu, który „wpadł do kuchni i porwał mięsa ćwierć”, stała się motywem przewodnim tego spektaklu, dając aktorowi możliwości wielokrotnego opracowania głosowego tego utworu (różne tempa, różne wysokości tonu, różne sensy). Kierc uczynił z tej dziecięcej makabrycznej rymowanki klucz do emocjonalnego wejrzenia w świat Głodomora-inteligenta, który wystawia się na pokaz, aby być przedmiotem pogardy. Aktor idealnie związał techniczną biegłość z głębią przekazu, w którym szlo przecież o życie, o los artysty. I w tym duchu zapraszałem na pokaz spektaklu w Helu.
A mogłem się spodziewać, że tym razem zdarzy się coś wyjątkowego i odmiennego, a w każdym razie niestandardowego. Po pierwsze, Kierc miał wystąpić (i wystąpił) w innym miejscu od poprzednich uczestników festiwalu – nie na scenie, ale na niewielkiej estradce z boku placu. Umieszczono na niej tylko jedno krzesło (tak jak we Wrocławiu), ale także po bokach atrybuty strażaka: gaśnice, węże, hełmy (nie tak jak we Wrocławiu). Po drugie, zaraz po piosence o Brysiu wdał się Kierc w opowieści o swojej admiracji dla profesji strażaka (to ukłon w stronę Helu), a potem wspomnienia o swoich wcieleniach w Głodomora w różnych przedstawieniach. Po trzecie, a to clou tego spektaklu, radykalnie zmienił jego wymowę. Tym razem nie opowiadał wcale o bezradności przegranego inteligenta, ale swoich pasjach poetyckich, o swoim „głodomorstwie”, które tak naprawdę okazało się nienasyconym głodem poetyckim, potrzebą obcowania z najwybitniejszymi tekstami, jakie powstały w języku polskim. Stąd obok Różewicza królem tego przedstawienia okazała się improwizacja Adama Mickiewicza i jej matematyczne piękno, które zawsze tak zachwycało Bogusława Kierca i słuchaczy Improwizacji w jego niedościgłym wykonaniu. Głodomór w takim ujęciu stawał się swego rodzaju nigdy niezaspokojonym przez swój niebywały apetyt żarłokiem, który chce połknąć cały świat poezji i cały świat wartości. Takie wnioski wysnuł aktor z rozmów, jakie było mu dane odbyć z Tadeuszem Różewiczem, dla którego głodomór tak naprawdę był maską żarłoka, czyhającego na piękno. Niezwykle przewrotna interpretacja, dowodząca jak wiele sensów można wysnuć z genialnej metafory Tadeusza Różewicza.