Formalnie to były 31. Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora (TSTJA), zwane też Festiwalem Festiwali, bo zapraszani są tutaj laureaci innych przeglądów.
Ale w Toruniu świętowano półwiecze festiwalu teatrów jednoosobowych (z okładem), choć formalnie można by świętować 40-lecie. Wtedy bowiem, w roku 1976 odbył się tutaj pierwszy Ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora, a ponieważ po latach został przerwany i wznowiony w odmiennej formule w roku 2006, to doliczono się zaledwie 31. spotkań toruńskich.
A mimo to Toruń nie przestaje się uważać za kolebkę teatru jednego aktora w Polsce i słusznie może twierdzić, że od ponad pół wieku idei spotkań teatralnych samotników jest wierny. Tutaj bowiem, a ściślej w głowie kierownika toruńskiego klubu młodzieżowego ISKRA, Wiesława Gerasa (dzisiaj dyrektora TSTJA) narodziła się idea festiwalowych spotkań. Tak te czasy wspomina Geras w niedawno opublikowanej książce „50 lat WROSTJA. Po teatrze jednego aktora oprowadza Wiesław Geras”:
„Impuls szedł z STS-u i z tego, co się tam działo – mówił Geras. – Powstało tam kilka ważnych spektakli jednoosobowych, począwszy od Wieży malowanej (1959) i Zdrady (1961) Wojciecha Siemiona. Siemiona gościłem w toruńskim klubie Iskra, którym wcześniej kierowałem, i już wtedy badałem możliwości zorganizowania przeglądu spektakli jednoosobowych. Ale moja propozycja nie została wówczas przyjęta.
Widocznie nikt się nie spodziewał, że pojawi się tyle nowych monodramów. Klub Iskra mieścił się po sąsiedzku, obok Teatru im. Wilama Horzycy. Podczas dorocznych festiwali teatrów Polski północnej organizowałem w klubie imprezy towarzyszące, spotkania z aktorami i wtedy właśnie zrodziła się idea festiwalu teatrów jednego aktora”.
Nie udało się w Toruniu, toteż Geras spróbował we Wrocławiu:
„Do Wrocławia trafiłem 1 kwietnia 1966 jako nowy szef klubu Piwnica Świdnicka. Marzeniem młodego aktora jest zagrać Hamleta. Dla mnie, chłopaka z Torunia, propozycja przejęcia Piwnicy Świdnickiej, to był taki podarunek z nieba. Przyjechałem w Wielkim Tygodniu. Zastanawiałem, od czego tu zacząć. I zaraz po świętach, zgłosiłem w ZMS-ie ideę zorganizowania przeglądu teatrów jednego aktora. Pomysł chwycił: pozyskaliśmy środki, zjednaliśmy do udziału gwiazdy, a także aktorów mniej znanych”.
O tak to się zaczęło. Kiedy zaś po dziesięciu latach zapał Wrocławia do festiwalu najwyraźniej ostygł, Toruń wrócił do gry jako gospodarz kolejnych dwudziestu festiwali. Oto, cała tajemnica tej skomplikowanej „wiązanki jubileuszy”, które tworzyły zachętę do bardziej uroczystego przebiegu tegorocznego święta monodramów w Toruniu. Stąd obecność gwiazd, przyjmowanych przez publiczność nad wyraz gorąco i zasłużenie (owacje na stojąco).
Janusz Gajos przyjechał ze swoją nową wersją „Mszy za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego, monodramu wznowionego przed paru laty w Teatrze Narodowym. Tekst tej opowieści o gwałtownym wybuchu nienawiści i zarazem tęsknoty za ideą, która byłaby zdolna jednoczyć ludzi, stał się znowu piekielnie aktualny. Pisany w kontekście wydarzeń marcowych 1968 roku, dzisiaj staje się lustrem zachowań stadnych o nad wyraz niebezpiecznym charakterze. Swoją potrzebę ponownego zmierzenia się z tym tekstem tak wyjaśniał artysta portalowi culture.pl:
„Od tamtej pory minęło czterdzieści siedem lat, o wydarzeniach 1968 roku można przeczytać w podręcznikach historii, ale opowieść o ojcu Albercie, księciu Dawidzie, płonących stosach i makiawelicznej umiejętności sterowania ludzkimi uczuciami ma wymiar uniwersalny.
Powieść ukazuje schemat budowania wszelkich totalitaryzmów oraz sposoby manipulowania ludźmi przez ideologów, którym co jakiś czas przychodzi do głowy, że znaleźli panaceum na całe zło świata. Niezwykle wyraziste postaci, istniejące w wyobraźni narratora, możliwość prowadzenia z nimi dialogu i komentowania wszystkiego, co się w tej opowieści dzieje, jest dla aktora materiałem godnym poniesienia wszelkich trudów i każdego ryzyka. W roku 1993 dostałem ten tekst w formie monodramu i nie miałem wątpliwości, że trzymam w ręku rzecz, która ma wszelkie atuty, aby zaistnieć na scenie. Przedstawienie „Mszy za miasto Arras” powstało w 1994 roku. Zostało wyprodukowane przez Teatr Powszechny w Warszawie. Reżyserii podjął się wtedy Krzysztof Zaleski. Po dwudziestu latach od tamtej premiery przeczytałem tekst ponownie i doszedłem do wniosku, że ciągle stanowi on memento, które powinno uzmysławiać nam, że świat od lat popełnia te same błędy i że nie tylko warto, ale należy o tym rozmawiać”.
W nowej wersji monodramu Gajos pozbył się kostiumu.
To sztuka dostępna tylko mistrzom: Janusz Gajos bez wspomagania żadnym rekwizytem czy dźwiękiem, mając tylko do dyspozycji krzesło, na którym czasem przysiada, opowiada nam historię ksenofobicznej infekcji, która zawładnęła dobrym miastem Arras. Czyni to po raz wtóry, tyle tylko, że dwadzieścia lat temu (1994, Teatr Powszechny, reż. Krzysztof Zaleski) był ubrany w mnisie szaty, ucharakteryzowany „na starość” („strąki rzadkich, siwych włosów opadają mu na plecy, twarz pokrywa siatka zmarszczek, głos mamrotliwy, początkowo niewyraźny”, odnotowywała Ewa Zielińska w „Kurierze Polskim”), zasiadał w głębokim krześle – słowem w inscenizacji Krzysztofa Zaleskiego bohater monodramu został mocno podmalowany historycznie. Ale nie tym razem. Teraz przychodzi niemal prywatnie tak jak ktoś umówiony ze znajomymi, ubrany starannie, ale bez szczególnego wykwintu, prawie roboczo. Nawet światło jest początkowo robocze. Wtedy, przed laty, aktor chronił się za charakteryzacją, peruką. Teraz i z tego rezygnuje. Jest jednym z nas, choć brzemię, które dźwiga, każe mu zrzucić ciężar ponad siły, zwierzyć się z doświadczeń, które przerastają każdego człowieka. Bo jak rozumem ogarnąć setki ofiar, morze krwi, przelanej niespodziewanie, z zaskoczenia. Wszystko przecież zaczęło się banalnie, niewinnie: „Jednemu z obywateli Arras padł koń”. Z tym nie sposób się uporać.
Na Scenie studyjnej Teatru Narodowego przy Wierzbowej aktor patrzy nam głęboko w oczy, a siedzimy bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki, prawie nie gra (czyli gra, że nie gra), choć przecież różnicuje przywoływane wypowiedzi bohaterów niegdysiejszych dramatycznych wydarzeń, bardzo powściągając emocje – raz tylko wybuchnie mocniej.
W Teatrze Baj Pomorski aktor stanął przed trudniejszym zadaniem. Sam na scenie, wyposażonej tylko w krzesło, pozostaje jednak w pewnej odległości od widowni, znacznie trudniej w takich warunkach zbudować atmosferę intymnego porozumienia. Ale Gajosowi to się udało. Dzięki temu spektakl nic nie stracił ze swojej siły oddziaływania na widzów.
Z prawdziwym wyzwaniem musiała zmagać się Dorota Stalińska, gwiazda toruńskich festiwali, która wystąpiła tu już w roku 1977 ze swoim debiutanckim monodramem „Tabu”, od razu zauważona i wyróżniona przez jury. Rok później przedstawiła w Toruniu „Żmiję”, swój – jak miało się okazać – „flagowy” monodram, grany już około czterech tysięcy razy, zdobywając wtedy Grand Prix. Z tym właśnie spektaklem (ale i z recitalem autorskim) zawitała do Torunia. Na miejsce jej występów wyznaczono niedawno otwarte Centrum Kulturalno-Kongresowe Jordanki, a ściślej salę kameralną (na mniej więcej 300 miejsc). Sęk w tym, że nie jest to sala przystosowana do prezentacji teatralnych, a w szczególności monodramatycznych. Aktorka musiała konkurować z szumem wentylatorów. Wyszła z tego pojedynku zwycięsko, ale podejrzewam, że wielu aktorów na jej miejscu by skapitulowało. Tym większe brawa dla artystki w Toruniu zawsze fetowanej i witanej z radością – odebrała tu statuetkę z rąk prezydenta miasta Michała Zaleskiego, spotkała się z wieloma oznakami niekłamanej sympatii.
Choć gwiazdy rzucały długi cień, to obronił się sam festiwal. Zobaczyliśmy m.in. Grażynę Marzec („DDR”), Małgorzatę Pieńkowską („Zofia”), nagrodzoną przez jury ZASP-u i Agnieszkę Przepiórską („Wojna to tylko kwiat”), a także debiutującą młodzież (młodziutkiego Szymona Majchrzaka nagrodzili dziennikarze). O większości spektakli pisałem już wcześniej, mogę więc tylko potwierdzić, że poziom prezentacji był wysoki i sprawił widzom sporo satysfakcji. To dobra prognoza na przyszłość, zwłaszcza że gospodarze potwierdzili chęć kontynuowania przygody Torunia z teatrem jednoosobowym.