Taki tytuł nosi najnowszy program teatru-kabaretu POŻAR W BURDELU, a właściwie jego „produkcja na boku”, czyli wakacyjna komedia, ale utrzymana w stylu programów popularnej trupy, który można, ba! Trzeba zobaczyć w teatru-kabaretu POŻAR W BURDELU.
Sukces trupy został w pewnym stopniu wpisany w jej nazwę. Trudno bowiem o lepszy znak firmowy dla tego wszystkiego, z czym mamy do czynienia w Polsce od lat niż właśnie „pożar w burdelu”. A że twórcy teatru postanowili dosłownie traktować zobowiązanie, prowadzą swoistą kronikę pożaru. Towarzyszą czujnie polskim swarom, wydarzeniom, pożal się boże polityce. Prawdę mówiąc, sama rzeczywistość pcha się na scenę i dość mieć baczne oko i ucho, umiejętność skrótu i poniekąd
kabaret sam się klei.
Oni tylko komentują, trochę ośmieszają, biorą pod szkło powiększające, ustawiają we właściwiej perspektywie (czyli z dystansu). Wydawałoby się – nic prostszego. A jednak okazuje się, wcale tak nie jest. Dość przywołać fragment rozmowy, jaką niedawno odbyłem z Grażyną Barszczewską (publikowanym w ostatnim numerze tygodnika „Przegląd”). Barszczewska tak mówi o stanie polskiego kabaretu, a ma do tego tytuł szczególny, bo związana była z największymi (Kabaret „Dudek”), a i sama na tym polu osiągnęła wiele: „Uśmiech, poczucie humoru – to ważna przyprawa w życiu i w sztuce. Ale jest też sporo szkodników dobrej rozrywki, wciskających w mediach prostackie żarty, chamstwo, bezguście. Programy rozrywkowe, niektóre – pożal się Boże – amatorskie kabarety lansowane przez niektóre programy telewizyjne wmawiające publiczności, że uczestniczą w kulturze! Dosadne i nieśmieszne! Grube żarty, po to tylko, żeby widz rechotał, szczególnie kiedy pokazuje go kamera! To brak szacunku dla publiczności traktowanej jak bezrozumny tłum, który można kształtować, nie wierząc w ich intelektualne i emocjonalne wartości. Ludzie zajmujący się sztuką powinni o tym mówić. Trzeba reagować”.
Nieźle Grażyna Barszczewska przetrzepała skórę samozwańczym kabareciarzom, ale przecież sama ostatnio zaciągnęła się pod sztandar… „Pożaru w Burdelu” i występuje w jednym z programów jako Katarzyna Kobro. Ekipę „Burdelu” zasilają także inni artyści szacownego Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana, na czele z Andrzejem Sewerynem, Teatru Narodowego (Oskar Hamerski) czy TR Warszawa (Maria Maj). To najlepszy dowód na to, jaką sobie wyrobili opinię także w środowisku artystycznym.
Kanonicznym przykazaniem „Burdelu” jest
brak przykazań.
Burdel Trupa nie wyznacza sobie żadnych ograniczeń. Słowem, „Pożar” ma kręgosłup, nikomu się nie podlizuje ani też do nikogo nie puszcza oka, nieustannie demonstrując swoje nieposkromione poczucie wolności. Każdy więc dostaje to, na co zasłużył. I za to najbardziej kocha go publiczność.
Autorzy nie cofają się, kiedy trzeba użyć grubego słowa (za którym specjalnie nie przepadam). Ale tu użyte jest zawsze pod właściwym adresem i we właściwym momencie. Nie tylko nie razi, ale jeszcze bardziej podkręca wyzwoloną z krępujących więzów atmosferę.
Taki kabaret, który oddycha pełną piersią, nie da się postraszyć a do tego korzysta pełnymi garściami z prawa satyryka, jest potrzebny jak powietrze. Po to, żeby odetchnąć swobodniej, żeby samemu nabrać dystansu do siebie, zwłaszcza że i sami twórcy kabaretu potrafią żartować z samych siebie. Bo zawsze najlepiej zacząć od siebie.
I rzeczywiście, w komedii „Trauma Travel” trafiamy na takie żarty pod własnym adresem. W pewnym momencie Zdzisław (Tomasz Drabek) i Paula (Monika Babula) dają wyraz swemu rozżaleniu, że to Andrzej Konopka (Burdel Tata), a nie oni został wyróżniony za osiągnięcia aktorskie w „Burdelu” przez jurorów 23. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. I tak Burdel Tata teraz wygrzewa się na Azorach, a oni, jak zwykle, muszą ciężko zapier… w Teatrze WarSawa. Żarty żartami, ale tak naprawdę aktorzy Burdelu przypominają, że kabaret został uznany za teatr dramatyczny na zasłużonych festiwalach i w prestiżowych konkursach. Dostał więc wyróżnienie zespołowe (autorzy tekstów Michał Walczak i Maciej Łubieński) we wspomnianej już edycji konkursu, nagrodzony na festiwalu komedii Thalia i dwukrotnie nominowany do nagrody im. Cypriana Norwida w kategorii teatr – w czym zresztą maczałem palce jako członek kapituły.
Tak więc w ciągu zaledwie czterech lat trupa awansowała z kręgu kabareciarzy do kręgu elitarnego teatru, acz ze szczególnym, kabaretowym nalotem, który tak publiczność polubiła.
W granej teraz wakacyjnej komedii „Trauma Travel”, reklamowanej jako wytwór Laboratorium Komedii Narodowej, trupa ukazuje próbę ucieczki od polskich problemów i nieustannych sporów w podróż dookoła świata. Z oferty korzystają m.in. Zdzisław, inżynier budujący warszawskie metro, i jego żona Paula, aby wyruszyć w rejs „Transpolonią” w siną dal. Okazuje się atoli, że to nader osobliwy rodzaj terapii, przypominający
przepędzanie dżumy tyfusem.
Organizatorzy biura turystycznego Trauma Travel, za którymi kryje się geniusz nacjobiznesu z Żoliborza, profesor Hardkor, leczą bowiem z narodowych traum za pomocą… podgrzewania traum. Zamiast je tępić, troskliwie pielęgnują. Innymi słowy, im więcej narodowego cierpiętnictwa, tym większe szanse na uleczenie albo im więcej traumy, tym więcej szczęścia. Czyli nie ma wyjścia z zamkniętego koła urazów, ksenofobii, narodowej tromtadracji i kompleksu niższości.
Ilustrują ten stan rzeczy poszczególne scenki, inkrustowane piosenkami, w których raz jeszcze gromadzimy katalog grzechów powszednich: mit powstańczy (mamy wszak znowu rocznicę wybuchu powstania warszawskiego), żołnierzy wyklętych (kapitanem jednostki pływającej jest niejaki Ahab Łupaszka), lizusostwo wrogością podszyte okazywane Amerykanom, a w szczególności Trumpowi, który nas niedawno utulił („Polska serce Europy”), upodobanie do grzebania w historii, w tym zwłaszcza do ekshumacji, które uosabia w spektaklu doktor Zgliszczak, ekshumator-ginekolog, i wiele innych jeszcze grzechów głównych ze stosunkiem do uchodźców na czele.
Trupa potrafi inteligentnie od tych strachów na Lachy się dystansować, budząc w ten sposób żywiołowe poparcie widowni. Tak jest w tzw. scenie uchodźczej, kiedy pojawi się czarnoskóry artysta (Buba Badjie Kuyateh) w towarzystwie Leny Piękniewskiej, przyjmowany z wielkim aplauzem przez widzów, a sama Piękniewska wykona jedną z najwyżej cenionych piosenek „Burdelu” – gorzko-piękną „Niewarszawę”, poruszająca pieśń o mieście, które się kocha trudną miłością. Po tę pieśń zawsze sięga „Pożar w Burdelu” w okolicach rocznicy wybuchu powstania warszawskiego, wyrażając w niej całą nostalgię do miasta, które zapłaciło ogromną cenę za szaleństwa ambitnych polityków.
Spektakle „Pożaru w Burdelu” przynoszą więc także
rodzaj katharsis.
Pewnie siłą rzeczy pełnią funkcję systemowego zabezpieczenia inteligenckich frustracji, których nadmierna kumulacja zagraża systemowi, a więc podobną funkcję do kabaretu TEY Zenona Laskowika w czasach PRL-u, choć cieszą się niewątpliwie znaczniejszą swobodą wypowiedzi. Ale tak jak TEY niegdyś, tak dzisiaj Burdel nikogo nie wzywa na barykady, ale podstawia nam i rzeczywistości lustro, czasem krzywe. Raczej pobudza do myślenia niż do buntu.
Spektakle „Burdelu” z wypełnioną po brzegi publicznością, panującą na nich bezpośrednią atmosferą, rodzajem naturalnego porozumienia, które łączy widzów, a także widzów ze sceną dają poczucie udziału w większej całości, rodzaju debaty (zastępczej), której wciąż brakuje w życiu publicznym. Ważne, że artyści potrafią wpisać się w istniejącą lukę i pobudzając do śmiechu, jednocześnie pobudzać do refleksji.
Kiedy Babula z zespołem śpiewa piosenkę „Symetrystka”, jest w tym poważna diagnoza stanu zawieszenia, w jakim znalazła się znaczna część protestujących obrońców demokracji. Nie chcą zaostrzenia rygorów, brania „pod borodku” i kontroli państwa na każdym kroku, odrzucają więc PIS-owską koncepcję naprawy Rzeczypospolitej, ale też nie chcą powrotu do „polityki ciepłej wody w kranie” uprawianej przez Platformę. Nie jest rzeczą „Burdelu”, aby wskazywać drogę, dość, że mówią, z kim i z czym nam nie po drodze.