Nowy prezydent USA, jak powszechnie wiadomo, swoją wiedzę o świecie wywodzi z brukowej telewizji Fox News i z Twittera. Ale okazuje się, że to nie koniec: swoje prezydenckie wzorce zachowań Donald Trump czerpie z komedii romantycznych.
Film – po polsku chodził bodaj pod tytułem „Miłość w Białym Domu” – opowiadał o tym, jak amerykański prezydent zakochał się w lobbystce. Jedna z ich pierwszych randek zostaje brutalnie przerwana, bo Kaddafi (film jest z roku 1995) właśnie zbombardował amerykańskie instalacje rakietowe w Izraelu, toteż przywódca wolnego świata musi iść w odwecie zbombardować Libię. Wprawdzie filmowy prezydent, grany przez Michaela Douglasa, ciężko przeżywa potencjalne ofiary w ludziach – ale w końcu jest liberalnym demokratą i członkiem ACLU, słowem: cieniasem. Donald Trump bez wątpienia podziela opinię filmowego szefa doradców, który przekonuje, że szybka decyzja o odwetowym nalocie bombowym na Libię była „bardzo prezydencka”. Całkiem jak jego piątkowa akcja przeciw Syrii.
Dylemat żandarma
Nie jest to zresztą termin zupełnie nietrafny: amerykańscy prezydenci od dekad przypisują sobie prawo do porządkowania świata kopniakami, z zasady łamiąc przy tym zarówno prawo międzynarodowe, jak i amerykańską konstytucję. Nie inaczej było i tym razem: Trump nie miał ani międzynarodowego, ani krajowego mandatu do ataku na Syrię. To ostatnie zauważają nawet ci amerykańscy politycy, którzy z zasady radują się na myśl o aktywnej roli ich ojczyzny w charakterze światowego żandarma. Republikański senator Rand Paul, ultrakonserwatysta z Teksasu, zwraca uwagę, że Konstytucja wymaga od prezydenta uzyskania zgody Kongresu na akcje militarne; „niekonstytucyjnym” nazywa działania Trumpa demokratyczny senator Tim Kaine – niedoszły wiceprezydent w niedoszłej administracji Hillary Clinton, będącej wszak „jastrzębicą” polityki międzynarodowej.
Żeby było zupełnie zabawnie, inny republikański kongresman, reprezentujący ultraprawicową platformę Tea Party, Thomas Massie z satysfakcją przypomina tweeta Trumpa z 2013 roku, kiedy przyszły prezydent pouczał ówczesnego, iż musi uzyskać zgodę kongresu na zaatakowanie Syrii. Barack Obama wystosował zresztą do Kongresu wniosek w tej sprawie, ale nigdy nie trafił on pod głosowanie. Kryzys, związany z atakiem chemicznym, który miał miejsce 21 sierpnia 2013 roku w Ghucie na przedmieściach Damaszku, został rozwiązany środkami dyplomatycznymi dzięki porozumieniu zawartemu z udziałem Rosji – co skłoniło amerykańskich entuzjastów twardego kursu do zarzucania Barackowi Obamie, iż jest mięczakiem i dał się ograć Putinowi. Jednak istnieją przesłanki, które wskazują, że rosyjska interwencja dyplomatyczna była Obamie jak najbardziej na rękę, albowiem amerykański wywiad nie był bynajmniej przekonany co do winy al-Asada w ataku w Ghucie. W dniach, w których wszyscy spodziewali się decyzji o amerykańskiej interwencji przeciw al-Asadowi, dyrektor Wywiadu Narodowego James Clapper, przerwał codzienne spotkanie prezydenta z przedstawicielami wspólnoty wywiadowczej, żeby podkreślić, iż poszlaki wskazujące na odpowiedzialność Assada, jakkolwiek rozległe, nie są bynajmniej niepodważalne. Użył w tym kontekście określenia „slam dunk” – które w dokładnym tłumaczeniu oznacza „wsad do kosza” i które ma historii amerykańskich działań wywiadowczych ponure reminiscencje: tym mianem szef CIA z czasów Busha zapewniał prezydenta o pewności znalezienia broni masowego rażenia w Iraku. Nawiązując do tej niefortunnej tradycji, Clapper skutecznie uprzedził Obamę o ryzyku ewentualnego ataku w oparciu o niesprawdzone informacje.
Domniemania i brak dowodów
Nawiasem mówiąc, wiele wskazuje na to, że miał rację: w następnych miesiącach inspektorzy ONZ badający atak stwierdzili, że jedyna odnaleziona rakieta z sarinem miała zasięg tak krótki, że wykluczał jej wystrzelenie z terenów kontrolowanych przez rząd. Z kolei legendarny reporter śledczy Seymour Hersh – zdobywca Pulitzera za ujawnienie dokonanej przez amerykańskie wojska podczas wojny wietnamskiej masakry w My Lai – twierdzi, iż jego źródła w wywiadzie przypisują odpowiedzialność za użycie sarinu rebeliantom z Frontu Obrony Ludności Lewantu, znanego szerzej pod arabską nazwą Dżabhat an-Nusra, czyli syryjskiej ekspozytury Al-Kaidy. Zdaniem Hersha, Dżabhat an-Nusra została zaopatrzona w składniki niezbędne do produkcji sarinu przez współpracującą wówczas z Al-Kaidą i nieodmiennie wrogą al-Asadowi Turcję – co zresztą potwierdził w oficjalnych zeznaniach poseł syryjskiej opozycji, Eren Erdem. Ustalenia Hersha potwierdza też inna legenda amerykańskiego dziennikarstwa śledczego, Robert Parry, jeden z demaskatorów afery Iran-Contras. Twierdzi on, iż jego informatorzy ze służb podzielają przekonanie o udziale tureckim. Z drugiej strony, w ujawnionym przez administrację Obamy raporcie na temat wydarzeń w Ghucie brak jakichkolwiek twardych dowodów na odpowiedzialność al-Asada.
Ale nawet jeśli przejść do porządku dziennego nad kwestią dowodów,czy też ich braku – zawsze grząską, jeśli chodzi o działania wywiadu w warunkach wojennych – logika nakazuje mieć co najmniej wątpliwości. Po co Baszszar al-Asad – polityk niewątpliwie cyniczny i bezwzględny, ale nie wykazujący przejawów psychozy – miałby używać zakazanego przez cały świat gazu przeciwko własnym obywatelom, akurat w dniu przybycia do Damaszku międzynarodowych inspektorów, ds. zbrojeniowych, i to mając świadomość, iż użycie tego gazu oznacza przekroczenie „czerwonej linii” wyznaczonej przez prezydenta USA? Jaki miałby w tym interes?
To pytanie staje się jeszcze bardziej aktualne w odniesieniu do wtorkowego ataku z użyciem gazów bojowych w Chan Szajchun w prowincji Idlib.
Is fecit cui prodest (uczynił ten, komu przyniosło to korzyść)
Jeszcze tydzień temu Baszszar al-Asad, z rosyjską pomocą, był bliski zwycięstwa w trwającej od 6 lat syryjskiej wojnie domowej. USA, ustami swojej ambasador przy ONZ Nikki Haley, ogłosiły też, że odsunięcie go od władzy nie jest już amerykańskim priorytetem. Trudno zatem wyjaśnić, co syryjski dyktator miałby zyskiwać na zaatakowaniu własnych obywateli nielegalnym gazem – zwłaszcza, że wszystkie strony konfliktu znakomicie sobie radzą sobie z zabijaniem Syryjczyków za pomocą konwencjonalnej i legalnej broni masowego rażenia.
W amerykańskich mainstreamowych mediach, wiernych neokonserwatywnemu myśleniu, znajdujemy najdziwaczniejsze wyjaśnienia. „New York Times” w tekście zatytułowanym „Ponura logika stojąca za syryjskim atakiem chemicznym” wykłada, że rząd syryjski intencjonalnie zatruwał bombardowaniami życie Syryjczykom mieszkających w obszarach znajdujących się poza kontrolą rządową, po to, by potem „dawać im możliwość ewakuacji” do prowincji Idlib. Ta z kolei jest opanowana przez Al-Kaidę, co rząd wykorzystuje jako pretekst do bombardowania tego terenu, nie oglądając się na straty wśród cywilów. Osobiście mam pewien problem z przyznaniem temu wykładowi rangi „logiki” – ponurej lub nie – bo jako żywo trudno ogarnąć, po co ktokolwiek miałby intencjonalnie zaludniać cywilami miejsca, które ma się zamiar bombardować i potem szukać wytłumaczenia dla atakowania pełnej cywilów okolicy. Jedyne logiczne uzasadnienie tego postępowania jest takie, iż Baszszar Al-Asad prowadzi celową eksterminację fizyczną własnego społeczeństwa – a tego nawet „NYT” nie proponuje. Najwyraźniej zresztą sama autorka artykułu, znana z jednostronnej publicystyki w kwestii Bliskiego Wschodu Anne Barnard, zdaje się sprawę ze słabości tego wywodu – nie rozwija bowiem tej myśli, ograniczając się do dość ogólnikowego stwierdzenia, że chodzi o „zdemoralizowanie” przeciwników poprzez uświadomienie ludności cywilnej, że jest „na łasce” władzy. Nie sposób nie dostrzec, że ewentualne koszty takiej polityki – z amerykańskim atakiem zbrojnym na czele – zdecydowanie przekraczają bliżej nieokreślone zyski.
Natomiast obciążenie al-Asada odpowiedzialnością za użycie broni chemicznej przeciwko cywilom – i sprowokowanie amerykańskiej reakcji zbrojnej – jest zdecydowanie w interesie walczących ze świeckim syryjskim dyktatorem islamskich bojowników z syryjskiej al-Ka’idy. Dysponują oni bronią chemiczną od dawna – jak twierdzi np. członkini oenzetowskiej komisji ds. łamania praw człowieka w Syrii, szwajcarska prawniczka Carla del Ponte. Jej słowa zasługują chociażby na rozważenie. Wątpliwości co do odpowiedzialnych za wtorkowy atak i użytej w nim substancji mogą budzić także zdjęcia z akcji ratunkowej, opublikowane przez cokolwiek kontrowersyjną antyrządową organizację humanitarną znaną jako Białe Hełmy. Na zdjęciach tych ratownicy z Białych Hełmów zbierają ciała ofiar ataku – dokonanego jakoby z użyciem sarinu – bez ubrań ochronnych czy rękawiczek; co może zadziwiać o tyle, że kontakt skóry z sarinem jest śmiertelny. W sieci pojawiają się także informacje na temat 250 cywilów porwanych przez al-Ka’idę w zeszłym tygodniu – podobno część z nich rozpoznano wśród śmiertelnych ofiar domniemanego ataku gazowego.
Najpierw strzelać, potem pytać
Na temat tragicznych wydarzeń z prowincji Idlib mamy dziś dziesiątki sprzecznych i wykluczających się nawzajem informacji. Jedyne, co wiadomo na pewno – to to, że na pewno nic nie wiadomo. Zarówno rząd syryjski, jak i Rosja, zaprzeczają oskarżeniom o użycie sarinu – przekonując, że al-Asad sarinem nie dysponuje, bo jego broń chemiczną zniszczyli inspektorzy rozbrojeniowi, i że gaz wydostał się z magazynów rebeliantów, rozbitych rakietami przez siły rządowe. Czy to prawda? Nie wiemy. Ale nie wiemy także, że jest to nieprawda. Póki co w przestrzeni publicznej nie pojawiły się żadne dowody – ani na jedną, ani na drugą wersję wydarzeń.
Zamiast na nie poczekać, prezydent USA wygłosił nader emocjonalnym monolog o „bożych dzieciach, które zostały brutalnie zamordowane w tym barbarzyńskim ataku” a także o tym, co on osobiście czuje, kiedy ktoś – tu cytat – „zabija niewinne dzieci, niewinne dzieciątka, dzieciątka, małe dzieciątka, gazem chemicznym tak śmiertelnym”. I zarządził atak, w wyniku którego – jak twierdzą źródła syryjskie – zginęło czworo niewinnych dzieciątek i troje innych cywilów, dziewięć osób zostało rannych.
Z tej okazji Biały Dom upublicznił cokolwiek dziwaczne zdjęcie z prezydenckiej rezydencji na Florydzie, gdzie Donald Trump, w otoczeniu 14 podwładnych usadzonych na złotych krzesłach w stylu znanym z sal weselnych, wpatrywał się w telewizor, z którego płynęły informacje na temat ataku na Syrię. Zdjęcie wyraźnie nawiązuje do słynnej fotografii z „pokoju sytuacyjnego”, gdzie Barack Obama wraz ze współpracownikami oglądał na żywo śmierć Osamy bin Ladena – co jest (z niepojętych dla mnie moralnie przyczyn) uważane za szczególnie jasny punkt prezydentury Obamy. Trumpowy zabieg propagandowy okazał się jednak ryzykowny – albowiem na zdjęciu nie ma ani szefa CIA, Mike’a Pompeo ani dyrektora Narodowego Wywiadu Dana Coatsa, ani żadnego innego przedstawiciela wspólnoty wywiadowczej. Co może potwierdzać – anonimowe rzecz jasna – informacje o tym, iż w przeddzień amerykańskiego ataku Pompeo osobiście poinformował Trumpa, że CIA nie sądzi, aby al-Asad był odpowiedzialny za atak chemiczny w Chan Szajchun. Pomysł, że Trump wygnał swego szefa wywiadu z gabinetu i mimo wszystko zarządził nalot, żeby pokazać się opinii publicznej jako twardziel – nie wydaje się, przyznacie, całkiem absurdalny.
Przez ostatnie kilkadziesiąt lat największym zagrożeniem dla pokoju na świecie była neokonserwatywna amerykańska doktryna, głosząc, iż jedyną słuszną polityką wobec nieprzychylnych Ameryce rządów jest koncept „regime change” – zmiany reżimu. Obecnie do tego zagrożenia doszło następne: pozbawiony wiedzy i rozsądku amerykański prezydent, który koncepcje swojej polityki międzynarodowej czerpie z Hollywood. Zrobiło się strasznie jak za Reagana.