„Pierwsze doniesienia z Ameryki zdają się świadczyć o tym, że Amerykanie odrobili polską lekcję i jak my ruszyli bronić demokracji przed faszystami” – wczoraj napisał, walcząc jak lew o demokrację na portalu Elona Muska Tomasz Lis. Coś chyba jednak nie wyszło „pokonanie faszyzmu nad urną”.
Wygląda na to, że Trump wygrał wybory w USA. Podejrzewałem, że tak się stanie, patrząc na to, w jakim kierunku poszła kampania Kamali Harris.
Zamiast odwołać się do atutów, jakie ewentualnie mogła przedstawić osobom z klasy pracującej, jej sztab zdecydował, że zawalczy o „umiarkowanych republikanów” z klasy średniej. Zaczęła pokazywać się z Liz Cheney, republikanką i córką osławionego Dicka Cheneya, wiceprezydenta za George W. Busha.
Chyba to miało być jakieś odwołanie do sentymentów za „starymi dobrymi czasami”, kiedy to wujek Goerge, pod sfałszowanym pretekstem, zrównał z ziemią Irak i spowodował wzrost, a nie spadek zagrożenia i destabilizacji w regionie. Wspaniałe to były czasy łezka się w oku kręci.
Zamiast pójść w kierunku zarysowanym przez wybór Tima Waltza na potencjalnego wiceprezydenta, pójść w kierunku miękkiego populizmu ekonomicznego, poszli w typową dla establiszmentu Demokratów zabawę w udowadnianie, że są po prostu lepszą wersją Republikanów.
Oczywiście nie ma żadnej refleksji, że te „stare dobre czasy” i ci kolejni prezydenci republikańscy i demokratyczni, za którymi tak tęskni establiszment Demokratów, doprowadzili właśnie do sytuacji, w której obecnie się znaleźliśmy. Trump nie spadł z nieba. Ale to jest typowe w tej frakcji ideologicznej.
Zawsze widzą fragment rzeczywistości, nie rozumiejąc, że drzewo jest częścią lasu. Oni nawet chyba nie wiedzą, że jakiś las istnieje. Wszystko wydarza się dla nich za każdym razem „niespodziewanie”. Tak jak u nas „nie wiadomo skąd” pojawił się ośmioletni rząd Kaczyńskiego.
Tymczasem wybory do Izby Reprezentantów, które nie skończą się prawdopodobnie aż tak sromotną i totalną porażką jak prezydenckie dla Demokratów, pokazują, że establiszment partii, który zarządzał kampanią kompletnie i po raz kolejny rozjechał się z emocjami swoich własnych wyborców. Oni idą coraz bardziej na lewo, a establiszment wygląda jakby ciągle żył w czasach młodości Joe Bidena. Ten świat już nie wróci.
Generalnie uważam, że Trump to zwieńczenie i przejaw szerokiego procesu rozpadu obecnego systemu gospodarczo-politycznego i nie dotyczy tylko USA. I do tego nie doprowadzili „nieodpowiedzialni wyborcy”, ani „rosyjskie trolle” na Twitterze, ale bardzo głębokie i poważne wstrząsy i kryzysy, jakimi targany jest globalny system od dłuższego czasu.
I tak jak lata przed Trumpem przewidywałem: będzie coraz dziwniej w polityce i się do tego przygotowujcie. Trump to dopiero początek.
Jest natomiast jeden poważny plus wśród licznych minusów tego wyboru. Ma szansę wyrwać z letargu społeczeństwo i ruchy społeczne, które po raz kolejny dały się uśpić częściowo gadaniem wujka Joe, że on to wszystko ogarnie.
Nie ogarnął. Żaden polityk tego nie ogarnie, co nie tylko nadchodzi, ale co już nadeszło. A obecny system nie jest na to przygotowany i stąd te „dziwności”.
Wolnelewo.pl