2 grudnia 2024

loader

Trzy razy o historii

Trzy razy o historii

2008.06

Profesorowi Andrzejowi Romanowskiemu w 70. rocznicę urodzin.

Książki, o których piszę, czytałem w tej właśnie kolejności: najpierw Witolda Kalińskiego Opowieść o ludziach w dolinie Popradu, potem Wacława Zbyszewskiego Ludzie, których znałem, wreszcie Andrzeja Romanowskiego Pamięć gromadzi prochy. Przypadek sprawił, że czytałem jedną po drugiej oraz, że jest między nimi pewna łączność. Może to kwestia etapu moich lektur, sięgam obecnie rzadziej po beletrystykę, a częściej po literaturę faktu, chcąc poznać spojrzenie autorów na przeszłość, na dawne a ważne nadal zdarzenia, na ocenę ludzi, z którymi zetknęli się. Z lektur takich dowiaduję się także więcej o samych autorach, o ich poglądach, o ich stosunku do naszej historii, do ważnych postaci.
Zawsze lubiłem książki ciekawe i starannie wydane, z czasem zacząłem od nich oczekiwać jednak nieco więcej. Muszą wyróżniać się czymś jeszcze, muszą mnie uwieść, oczarować, zachwycić. I takie są te trzy książki. Jest też coś, co łączy ich autorów, to ich galicyjskość. Każdy z nich w jakimś stopniu został dobrym galicyjskim genem dotknięty i natchniony.
Z autorem pierwszej – Witoldem Kalińskim, poznanym już na Sądecczyźnie kilka lat temu, łączy mnie sporo: wieloletnia warszawska aktywność zawodowa, wiążąca się z umiłowaniem książek; mniej lub bardziej silne więzi rodzinne z Sądecczyzną; wreszcie osobista fascynacja tym regionem, co zaowocowało porzuceniem zarówno przez Kalińskiego jak i przeze mnie Warszawy na rzecz Sądecczyzny. Opowieść o ludziach w dolinie Popradu jest gawędą historyczną wywołaną naturalną ciekawością okolicy, w której mieszka autor, jej historii – tej dalszej i bliższej – oraz dziejów współczesnych. A jest to gawęda pozbawiona maniery natrętnej dydaktyki, opatrzona licznymi anegdotami i komentarzami odautorskimi przepełnionymi autoironią, nieraz kpiną, celną obserwacją zdarzeń zaprzeszłych, jakże pasujących do naszej codzienności.
Autor pomieszcza w książce wiele cytatów. To oczywiste, autor cytuje, gdyż czyta. Miłym zaskoczeniem są cytaty z dzieł bliskich mi osób: mojej Babci Zofii Skąpskiej i mego kuzyna, profesora UJ Piotra Kaczanowskiego. Cytaty te, wszystkie, nie tylko przed chwilką wymienione, to dowód na to, ile książek przeczytać trzeba, by móc jedną napisać. Chwała więc autorowi, nie tylko za to, że czyta innych, że czerpie z nich, ale że nie ukrywa tego i sumiennie na źródła wskazuje. To sygnał dla nas, po co winniśmy sięgnąć, jeśli danego tytułu jeszcze nie znamy.
Lubię książki, które pobudzają skojarzenia, wywołują odniesienia do innych lektur, narzucają chęć poprowadzenia drugiej równoległej relacji. Tak stało się, gdy natknąłem się na fragment o Kieżmarku i urodzonym w nim w 1536 roku późniejszym senatorze Olbrachcie Łaskim. Natychmiast przypomniała mi się czytana w zeszłym miesiącu książka Anny Król Kamienny sufit, znakomicie udokumentowana opowieść o pierwszych polskich taterniczkach. Jako prekursorkę górskich wspinaczek (wspinaczek w ogóle, nie tylko kobiecych) wymienia autorka Beatę Kościelecką, primo voto księżną Ostrogską. Łaski był jej drugim mężem, młodszym od niej o, uwaga, 21 lat. Pierwsza polska wyprawa w Tatry miała miejsce w 1565 roku. Tak, to nie błąd, powtórzę, chodzi o rok 1565. Polskim królem był wówczas Zygmunt II August, Rosją rządził twardą ręką car Iwan IV Groźny, w Anglii panowała ostatnia z Tudorów, Elżbieta I. Beata Łaska zaś w tym czasie wędrowała po okolicach Stawu Kieżmarskiego. Historia Beaty, jej małżeństwa z awanturnikiem Łaskim, a także relacji jej matki z dworem królewskim to temat na odrębną barwną i zaskakującą opowieść.
Wracajmy jednak do Witolda Kalińskiego. Ma on lekkie pióro, opowieść jest więc wartka, wciągająca. Znamy z grubsza historię naszego kraju i regionu, jesteśmy więc ciekawi nie tyle faktów, ile ich doboru, a nade wszystko komentarzy autora. W Opowieści o ludziach w dolinie Popradu jest tych komentarzy sporo, mówią one wiele o ich autorze, ale też o nas, o naszych przywarach i śmiesznostkach, umacniając w przekonaniu, że jednak historia lubi się powtarzać. Nie mogę oprzeć się, by kilku z nich nie przytoczyć.
Pisze autor, za Władysławem Konopczyńskim, o bitwie pod Mątwami i dodaje: „Gdyby zabitych położyć przy drodze, głowa do nogi, musiałaby ona liczyć ponad 6 kilometrów. I pomyśleć, że jedna z najbardziej krwawych bitew rozegrała się pomiędzy Polakami a… Polakami. Zaprawdę, trwamy i dziś w wieku XVII.”
Za Frankiem Kmietowiczem zaś, pisząc o czarownicach i o ówczesnym ich traktowaniu, zauważa: „… podstawowe dzieło o tym, jak postępować z czarownicami, przełożono na język polski dopiero w roku Pańskim 1614, stosowali je katolicy, zaś u prawosławnych nie było w użytkowaniu (mieli swoje sposoby). Gdy w Europie procesy o czary zanikły, w Polsce ich liczba rosła. Do dziś pozostaje owo opóźnienie.”
Cytuje też Kaliński opis jednej z wojenek domowych z początku XVIII wieku pióra Pawła Jasienicy. Uzupełnia go swoim spostrzeżeniem: „Mieszczanie nie mają się gdzie ukryć, wielu chłopów traci cały dobytek, a nieraz życie (także w dobrach klasztornych), zaś w wyniku epidemii dżumy przy życiu została w Starym Sączu znikoma część ludności (podobno 16 osób). Co prawda sam król, August II Mocny, miał spłodzić (z wieloma kobietami) kilkaset dzieci, ale trudno było tą drogą uzupełnić ubytek.”
Niektóre z komentarzy zasługują na miano aforyzmów, jak choćby ten: „Źle ulokowana ambicja jest tym, co wpędza nas w tarapaty.” Rzecz dotyczy wojen o Inflanty. Czy tylko?
Na koniec znów pro domo sua. Wspomina Kaliński mego pradziada, tak mocno, w swym studwuletnim życiu, związanego z Sądecczyzną. Pisząc o powstaniu chochołowskim i jednym z jego przywódców ks. Józefie Kmietowiczu, nadmienia: „Inny uczestnik tego powstania gościł u Antoniego Skąpskiego (też więźnia z 1846r.)” Dodam, bo książka Kalińskiego nie o tym i miejsca na wszystko by mu zabrakło, że tym innym uczestnikiem powstania w Chochołowie był Jan Kanty Andrusikiewicz, nad którym pradziad roztoczył opiekę, zatrudniając go w dobrach kamienickich, którymi zarządzał. A sam stał się politycznym więźniem austriackim, gdyż wiosną 1846 roku podczas suto zakrapianej kolacji, ustalono, iż trzeba szykować się do powstania, a pradziada okrzyknięto jego dowódcą. Nie zdołał wszakże podjąć żadnych działań, usłużny powiadomił kogo trzeba i kilka dni później zaprowadzono mego przodka do sądeckiego aresztu. Nieco później, w sądzie, już we Lwowie, usłyszał wyrok śmierci, szczęśliwie zamieniony na 10 lat twierdzy, z której oswobodziła go Wiosna Ludów.
I jeszcze jedno nazwisko wymienione przez autora chcę opatrzyć maleńkim komentarzem. Chodzi o Antoniego Jurczaka, legendarnego burmistrza Muszyny przez 26 lat. Kończąc prace nad wydaniem drugiego tomu wspomnień mojej Babci Zofii Skąpskiej, odnalazłem z nim koligację. Odległą, ale jednak. Prawnuczka siostry mojej prababki – warszawska lekarka Joanna „Jona” Łypaczewska wyszła za mąż za Stanisława Gajewskiego, był on wnukiem burmistrza Jurczaka. Oboje Gajewscy spoczęli w jego grobie na cmentarzu w Muszynie.
*
Autora drugiej książki, Wacława Zbyszewskiego, poznać nie miałem okazji, ale wiedziałem o nim, chyba z Dzienników Dąbrowskiej, a poprzez Dąbrowską od Stempowskiego. Więcej dowiedziałem się, gdy w Czytelniku ukazały się jego Gawędy o ludziach i czasach przedwojennych. Być może myliłem go wcześniej z jego bratem Karolem. Ludzie, których znałem Wacława Zbyszewskiego to zbiór wspomnieniowych felietonów drukowanych w prasie emigracyjnej zarówno za życia autora, jak i kilkanaście lat po śmierci. Trudu doboru tekstów i ich redakcji podjęli się profesor Rafał Habielski i redaktor Paweł Kądziela. W nocie edytorskiej cytują oni Józefa Łobodowskiego, który o Zbyszewskim pisał w 1971 roku w londyńskich Wiadomościach: „przerabia historię, geografię, politykę, według własnego widzimisię”. Wydaje się, że podzielają oni ten pogląd, wynika to z treści wstępu autorstwa R. Habielskiego. Co dla mnie ważne powołuje się on miedzy innymi na opinię o Zbyszewskim Stefanii Kossowskiej, współpracownicy, a od 1974 następczyni Grydzewskiego w Wiadomościach. Ważne, bo przez małżeństwo z Adamem Kossowskim jest to daleka moja powinowata. Adam to prawnuk brata mego pradziada Antoniego Skąpskiego. Mimo iż urodził się czterdzieści pięć lat przede mną, należał do tego samego co ja pokolenia. Jego bratankiem jest słynny piosenkarz Maciej Kossowski, pamiętany do dziś z przebojów „Dwudziestolatki”, „Wakacje z blondynką” czy „Agatko pocałuj”.
Wracajmy do Zbyszewskiego, bo warto poznać jego opinię o ważnych postaciach przedwojennej Polski i powojennej emigracji, nawet jeśli wiemy z góry, że są to opinie bardzo osobiste, naznaczone subiektywna oceną i sympatią, lub jej brakiem. Warto przywołać refleksję wspomnianej Stefanii Kossowskiej o zapiskach Zbyszewskiego: „Czytając go, można było się irytować, gorszyć, oburzać, ale nie można było nigdy nie przeczytać jego artykułu do końca”. Czytałem i ja wspomnienia Zbyszewskiego do końca, choćby dlatego, że część osób przywołanych przez autora (czy to jako bohaterowie poszczególnych tekstów czy tylko marginalnie w nich wspomniani) do pewnego czasu, poza ogólnikami, było mało mi znanych. Moją wiedzę o pozostałych łapczywie uzupełniałem o pełne soczystych określeń opisy Zbyszewskiego. Książka ta dając wiedzę o wielu wybitnych postaciach Polski przedwojennej, potwierdza istnienie silnych politycznych podziałów i później na emigracji, licznych koterii, grup wpływu, mówi wiele o sympatiach i niechęciach autora, jego stosunku do opisywanych postaci. W większości są to wspomnienia pośmiertne, próżno jednak szukać w nich zasady, iż o zmarłych tylko dobrze. Może dlatego właśnie lektura wciąga, autor bywa wyrazisty, ostry, często bezlitosny. Oto próbki: „…kałmucki Ksawer Pruszyński o ptasim móżdżku”; lub o Walerym Sławku: „Był to porządny człowiek, szlachetny nawet jeśli ktoś chce, ale naiwny, ale nudny, ale niewykształcony, ale słaby, ale ograniczony, właściwie co tu dużo gadać, człowiek po prostu głupi.”; czy o Sławoju-Składkowskim: „… nie najgorszy pisarz, ale nieopisany skandal jako premier”; albo: „Od Hallera pachniało głęboką, najgłębszą prowincją”.
Rafał Habielski cytuje opinię Stanisława Mackiewicza o Zbyszewskim: „nie lubi mówić rzeczy przyjemnych, natomiast lubi mówić rzeczy przykre” oraz Grydzewskiego: „pisząc o kimś, potrafi zmyślić jakieś szczegóły, jeżeli mu się to komponuje”.
Trafność obserwacji przez Zbyszewskiego środowiska politycznego oddają zdania: „Pełno u nas zawsze było takich Napoleonów międzyministerialnych, w cywilnych ubrankach, w mundurach i nawet w spódnicach, co to w głowie mieli i (mają) groch z kapustą, ale za to niechybny instynkt, jak lawirować między Rydzem a Beckiem i Mościckim, z kim utrzymywać kontakt, kogo unikać, jak do kogo trafić, jak się nie narazić.” „Jesteśmy narodem politycznie infantylnym. Nasza opinia publiczna nie znosi ludzi politycznie myślących, kocha się we frazesach, nienawidzi przywódców politycznych o jakimkolwiek formacie, i darzy swym zaufaniem safandułów, niedołęgów, pół-inteligentów i demagogów.” Słowa pisane 60 lat temu, a jakby wczoraj.
Zbyszewski zapewnia wielokrotnie czytelników, iż jest konserwatystą, ale rozdając cenzurki pisarzom i publicystom, jako tych których ceni wymienia jedynie Boya-Żeleńskiego i Dąbrowską. Kolejny dowód na złożoność poglądów Zbyszewskiego.
Boleje Zbyszewski nad tym, że Henryk Łubieński nie urodził się wcześniej, bo wstąpiłby do Legionów i miał całkiem inną karierę. Nie lubię rozważań co by było gdyby, alternatywnych historii pomijających prawdziwy bieg zdarzeń, lub pisanych na przekór znanym dziejowym wypadkom. Jednak myśl Zbyszewskiego nie jest nachalna, nie rysuje on wyimaginowanych scenariuszy, wyraża jedynie opinię o zależności losów Łubieńskiego, ale i każdego z nas, w zależności od wielu przypadków, wśród których jest dzień naszego przyjścia na świat. A przy okazji trudno nie powtórzyć za wspomnieniami mojej Babki, że był Łubieński ochotnikiem w 1920 roku. Wśród kolegów swego pierworodnego, a mego stryja Antoniego, wymienia ona poza Łubieńskim, Aleksandra Dzieduszyckiego, Mariana Nowińskiego, Alfreda Mehoffera i Jana Dąbrowskiego. Dowódcą owych dwudziestolatków (w 8. Pułku Ułanów Księcia Poniatowskiego) był słynny, z małżeństwa z Kossakówną, pułkownik Władysław Janota-Bzowski. 11 lipca wyruszyli oni z koszar na Rakowicach, by już 31 lipca wziąć udział w bitwie pod Komarowem. Łubieński, po odniesieniu ran, powrócił z frontu.
Wspomnienia Zbyszewskiego mają ten walor, iż losy bohaterów poszczególnych rozdziałów (a są to głównie szkice pośmiertne) stanowią pretekst, by pisać o kimś lub o czymś więcej niż o życiu i poglądach tytułowego bohatera. Tak jest i z Łubieńskim, więcej tu o Januszu Radziwille i środowisku konserwatystów.
Wśród rękopisów mojej Matki, przedwojennej absolwentki prawa UJ, odnajduję wspomnienie o profesorze Rafale Taubenschlagu pełne zachwytów nad jego intelektem. Tak mocno i dobrze zapadł w Jej pamięci (zapewne nie tylko za wystawione pięć z plusem – co ponoć należało u niego do rzadkości), że otrzymałem imię nie tylko po bohaterze Popiołów. Jakże miło czytać i u Zbyszewskiego dobre słowa pod adresem profesora.
Z dużą ciekawością czytałem o stosunku Zbyszewskiego do Mikołajczyka. Do tej pory znałem jego sylwetkę z pracy Andrzeja Paczkowskiego. Swego czasu poszukiwałem wiedzy o nim, gdy opisywałem, jak w 1944 roku trzej kuzyni mego Ojca wywieźli Witosa z Wierzchosławic i przez ponad miesiąc ukrywali go w Krakowie. Zleceniodawcą całej tej akcji, która miała zakończyć się lotem Witosa do Londynu był właśnie premier Mikołajczyk. Jakże inny to Mikołajczyk, ten u Paczkowskiego i u Zbyszewskiego. Ale zapewne prawdziwszym jest złożony dopiero z tych dwóch punktów obserwacji i oceny.
*
Nazwisko profesora Andrzeja Romanowskiego najpierw znałem jako współautora PIW-owskich Skrzydlatych słów, potem naczelnego Polskiego Słownika Biograficznego. Gdy objąłem ster w Państwowym Instytucie Wydawniczym, znalazłem jego nazwisko na ogromnie długiej „liście wstydu” – liście znakomitych autorów, tłumaczy i redaktorów, z którymi moi poprzednicy nie rozliczyli się z należnych im honorariów. Te nazwiska to najwyższa półka z kręgu polskiej literatury i nauki. Gdy po kilku latach pracochłonnych działań naprawczych, uzyskałem pewną stabilizację i możliwość spłacania długów, natychmiast uczyniłem to wobec autorów Skrzydlatych słów. Zapoczątkowało to naszą znajomość, moją dla profesora atencję i podziw dla jego rozległych horyzontów myśli, dla nonkonformizmu poglądów, obiektywizmu i braku koniunktury. Romanowski szkice swoje zaczyna od wydawałoby się oczywistej konstatacji, iż życie każdego z nas wypełnia siódmą część ponad tysiącletniej historii państwa i narodu. Uświadamiać prawdy oczywiste, to zadanie pozornie tylko łatwe. Autor dzieli się z nami swymi spostrzeżeniami na wybrane fakty z naszej historii. Można przestawić jedną literkę, a fakty wybrane staną się faktami wybornymi i tak jest rzeczywiście, choć niektóre z wybornych bolą. Gdyby lekturę omawianych trzech książek przyrównać do obiadowego menu, te dwie pierwsze stanowiłyby smakowite najwyższej jakości przystawki, zaś książka Romanowskiego byłaby znakomitym daniem głównym, a nawet całym zestawem tych dań.
Tytuł Pamięć gromadzi prochy wywołał natychmiast skojarzenie z książką Józefa Kisielewskiego Ziemia gromadzi prochy, (pierwodruk w 1938). Tematyka książek inna; pierwsza mówi o tuż przedwojennych relacjach polsko-niemieckich, o rozwoju nazizmu, o zagrożeniu dla Polski ze strony hitlerowców. Wedle wspomnień Zofii Skąpskiej (Dziwne jest serce kobiece, tom 2) za jej posiadanie groziły ze strony okupanta surowe represje. Nie myślę o jakichkolwiek porównaniach, ale na pewno książka Romanowskiego nie będzie w smak obecnej władzy. Zapewne profesor Romanowski chciał coś przez podobieństwo tytułów przekazać czytelnikom, gdyż przekonany jestem, że o książce Kisielewskiego nie tylko słyszał, a na pewno zna jej treść. Jeden ze szkiców Romanowskiego nosi tytuł Ziemia wydaje prochy to dodatkowe skojarzenie z książką Kisielewskiego, tym bardziej, że mowa w nim o zbrodni katyńskiej, skutku totalitaryzmu, zestawianego z tym, o którym pisał Kisielewski.
Książka Romanowskiego to zbiór artykułów już publikowanych na przestrzeni wielu lat, w różnych tytułach prasowych. Zebranie szkiców w jednym tomie daje niesamowity efekt. Otrzymujemy dawkę informacji i refleksji o niezwykłej wartości. Już tytuły rozdziałów zapowiadają ucztę intelektualną, ukazują przestrzeń tematów i zainteresowań Autora. Szkice zamierzchłe, środkowoeuropejskie, komunistyczne, niemiłe, o mistrzach, wreszcie Szkice rodzinne… A każdy z nich ciekawy, zaskakujący, poszerzający wiedzę czytelnika i jego horyzonty. Ileż w każdym z tych esejów ładunku świadczącego o emocji autora, ale i wywołującego owe emocje u czytających. Znałem niektóre z tych artykułów, lecz ich obecny kontekst powoduje, że stają się ponadczasowe, zasługują więc na lekturę i za jakiś czas przez nowego czytelnika. Na pewno polecę je moim dzieciom a nawet i wnukom. Kiedyś Mikołaj Kozakiewicz wydał zbiór swoich rozważań pod tytułem Objaśnianie świecy. Kto z młodszych wie, kim był autor, kto wie, czym jest objaśnianie świecy? Dlaczego mam skojarzenie objaśniania świec z wymową książki Romanowskiego? Po to się objaśnia świecę, by świeciła jaśniej, by mocniejszym płomieniem rozświetlała mrok. Po to trzeba przeczytać książkę Andrzeja Romanowskiego, by łatwiej dojrzeć prawdę o nas, o naszej historii, o tym, że nic nie jest tylko czarne i nic nie jest tylko białe.
Wśród swoich mistrzów wymienia Romanowski, między innymi, Eugeniusza Kwiatkowskiego, Jerzego Giedroycia i Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Nie byłem wychowywany w kulcie dla emigracji, a więc też dla tych dwóch ostatnich z wymienionych. O pierwszym słyszałem w domu zawsze pochlebne dobre opinie. Zapewne miał z nim dobre relacje mój dziadek, ojciec Mamy, jeden z ważniejszych przedwojennych przemysłowców. Dwóch ostatnich postrzegałem – młody, dorastający człowiek – jako przeciwników, wrogów mojej Polski, mojego PRL-u. Warto więc będzie kiedyś opisać, z jakimi emocjami, z jakim niespodziewanym wzruszeniem, przeżywałem wiele lat później bezpośrednie rozmowy w cztery oczy z Giedroyciem i Jeziorańskim.
Każdy szkic profesora Romanowskiego wart jest przeczytania, wart popularyzacji i omawiania. Uwypuklę jedynie te, które wywarły na mnie największe wrażenie, wskażę myśli, z którymi najsilniej się zgadzam i te poglądy, których tak brakuje w publicznej rozmowie o przeszłości. Był profesor mocno związany z opozycją lat 70. i 80. Nie aprobował więc ówczesnego ustroju, ówczesnej Polski, ówczesnego podporządkowania radzieckiej władzy. A jednak nie odnajdzie czytelnik w tekstach profesora pogardy, zacietrzewienia, lekceważenia, połajanek, ocen z wyższości czy wzgardy wobec czasów i ludzi PRL. Nie ma też zachwytów, żeby była jasność. Jest obiektywizm, relatywizm, rzetelna ocena z punktu widzenia surowego obserwatora sceny politycznej tej przeszłej i tej obecnej. Wielokrotnie w swej publicystyce Romanowski oddaje rację poglądom i przestrogom Jerzego Giedroycia. Wydaje się, że jest jego myśli kontynuatorem, że w ślad za nim dokonuje wyważonych ocen tego, co w Polsce wydarzyło się w czasie ostatnich czterech dekad. Szczególnie ostatnich dwóch, których książę redaktor nie mógł już obserwować. Sądzę jednak, że postrzegałby i oceniał Giedroyc polskie sprawy podobnie jak czyni to odważnie i rozważnie Andrzej Romanowski. Warto dla zobrazowania obiektywizmu Profesora przytoczyć poniższe fragmenty.

Pisząc o Polsce Ludowej, Andrzej Romanowski przypomina najpierw konstatację Stanisława Stommy: „W Polsce w roku 1945 władzę musiało objąć takie ugrupowanie, któremu Stalin ufał. I tylko temu ugrupowaniu mógł on przekazać Ziemie Zachodnie. Gdyby władzę przejął na przykład Mikołajczyk, to byśmy tych ziem nie dostali. A wtedy do dziś żylibyśmy w nowym Księstwie Warszawskim.” Po czym dopowiada: „Gdy więc obecnie Andrzej Duda deklamuje, że Polska jest dużym europejskim państwem i ma zajmować takie miejsce, jakie się jej należy, to zapomina już dodać, kto to państwo stworzył”. A dalej: „Istnienie Polski odrębnej, poszerzonej o ziemie poniemieckie, a więc poszerzającej sowiecki stan posiadania, było sowiecką racją stanu. A przed Polakami stanęło po raz pierwszy pytanie zasadnicze, obowiązujące odtąd przez dziesięciolecia: co właściwie jest ważniejsze – Polska czy antykomunizm?”. Protestuje też Romanowski wobec nadużywania w obiegu publicznym, wobec PRL, pojęć totalitaryzm i komunizm. Pisze: „Ewentualnie można widzieć w Polsce totalitaryzm przez jeden jedyny rok: od aresztowania prymasa Wyszyńskiego we wrześniu 1953 do początku audycji radiowych Józefa Światły we wrześniu 1954”. Odnotowuje dalej: „Zniknął też analfabetyzm. Mimo namolnego w czasach stalinowskich lansowania socrealizmu i literatury radzieckiej, dbano też o polską tradycję i w masowych nakładach wydawano większość kanonu polskiej literatury”. Słynne „poznańskie”, przemówienie Józefa Cyrankiewicza interpretuje jako trzymanie się władzy kursu na demokratyzację, nie zaś, jak jest to powszechne, zapowiedź „przykręcenia śruby”. Z taką oceną słów o odrąbywaniu rąk dotąd nie spotkałem się. Nota bene, podczas jednej z kilku rozmów, które na przełomie lat 1985-86 miałem okazję prowadzić z premierem Cyrankiewiczem, powiedział, iż jedyna rzecz, której żałuje z okresu swej politycznej aktywności, jest właśnie to sformułowanie z czerwca 1956 roku.
Na koniec tych ocen warto przytoczyć takie stwierdzenie: „A jednak ani gospodarka, ani nachalna propaganda, ani codzienne kłamstwa, ani nuda, szarość i beznadzieja, ba! nawet nieprawe pochodzenie systemu, wszystko to nie powinno przysłaniać dwóch faktów fundamentalnych: samego istnienia państwa, co w czasie II wojny nie było przesądzone, oraz reform społecznych, których bilans, mimo wszelkich słabości okazał się per saldo pozytywny.” „…dziedzictwo PRL, choć pozostające w niezgodzie z wielowiekowym doświadczeniem polskości, okazało się dla narodu korzystne. Oszczędziło nam konfliktów z sąsiadami, a w dobie czystek etnicznych także (kto wie?) porachunków obywateli między sobą. Bilans PRL nie jest wyłącznie negatywny”.
Retoryka PiS próbuje mnie, i wielu o podobnych do mojej biografii, przesunąć do tak zwanej drugiej kategorii obywateli. Profesor Romanowski umacnia mnie w przekonaniu o wartości mojej działalności w Zrzeszeniu Studentów Polskich i w administracji państwowej w latach 70. i 80. Podtrzymuje też moją wiarę w słuszność decyzji mego Ojca, który w maju 1945 roku, wraz z grupą innych małopolskich „bezetów”, wyruszył na Ziemie Zachodnie, by wprowadzać tam polską administrację rolną. Niedługo potem wstąpił do PPS, by następnie siłą rozpędu, czy inercji, a z biegiem lat chyba jednak z przekonaniem, znaleźć się w PZPR. Nie zmienia to szacunku dla innego całkiem wyboru bliskiego Ojcu kuzyna, Władysława Skąpskiego, tego od Witosa. Był on zastępcą szefa II oddziału (wywiad/kontrwywiad) okręgu krakowskiego AK, po wojnie działał w Zrzeszeniu Wolność i Niepodległość jako szef struktur krakowskich. Został aresztowany w grudniu 1946.
Tak Andrzej Romanowski pisze o generale Wojciechu Jaruzelskim: „Służył Polsce wasalnej, bo innej realnie nie było”, a wprowadzając stan wojenny: „według wszelkiego prawdopodobieństwa zapobiegł przelewowi krwi na niewyobrażalną skalę, że być może uchronił Polskę przed strefami okupacyjnymi, mogącymi przekreślić szanse narodowej emancypacji w przyszłości.” „…polska odmienność była dla Moskwy zawsze niepokojąca, a w roku 1981 wyrosła na realne dla niej zagrożenie. Ocalała, jak się wydaje, dlatego, że Jaruzelski miał w garści argument podstawowy: polski problem rozwiązał – choćby nawet połowicznie – ale sam, własnymi siłami. […] Jeszcze istotniejsze było zaś ocalenie polskiej odmienności, zrodzonej jeszcze w gomułkowskim Październiku: prywatnego rolnictwa, niezależnego Kościoła, szczątkowego politycznego pluralizmu…” „Bez Jaruzelskiego, bez jego lojalnego współdziałania, Mazowiecki z Balcerowiczem nie dokonaliby w Polsce zmiany systemu. Ba! Bez Jaruzelskiego nie byłoby europejskiej Jesieni Ludów: to przecież on wskazał Bratnim Przywódcom drogę wyjścia z sytuacji bez wyjścia”.
O stanie wojennym zaś pisze: „… zabiegł drogę najgorszym scenariuszom […] stan wojenny był koniecznością – jego alternatywą mogła być tylko bezpośrednia interwencja […] uratował polską podmiotowość i terytorialną integralność […] polską kulturową odmienność”. „Zamach stanu Jaruzelskiego w 1981 roku (9 ofiar w kopalni Wujek) był o wiele mniej krwawy niż przewrót majowy Piłsudskiego w 1926 roku (co najmniej 379 ofiar). A cierpienia internowanych w stanie wojennym nie dorównywały katuszom, jakie wobec uwięzionych byłych posłów stosowano w 1930 w Brześciu.” W innym miejscu dodaje: „… jeśli odejmiemy okres stalinowski – Polska Ludowa pod względem liczby ofiar ustępowała – i to znacznie – tak dziś sławionej II Rzeczypospolitej.” Pisząc o okresie stanu wojennego, odczuwanym przez siebie jako koszmar, o ofiarach, potrafi przywołać, pomijane w wykazach IPN, nazwisko sierżanta Zdzisława Karosa. Zauważa dalej, iż nasz, polski stan wojenny był najbardziej liberalnym stanem wyjątkowym w historii świata. Na dowód zestawia go z restrykcjami („machina śmierci”) doświadczającymi Węgrów wiele lat jeszcze po październiku 1956, czy Chilijczyków i Argentyńczyków („morza krwi”) w wyniku działań zwycięskich prawicowych junt.
Działalność IPN nazywa Romanowski demolowaniem pamięci zbiorowej. „Naszą narrację o przeszłości tworzą IPN i stabloidyzowane media. I jest to narracja, dla której nie ma alternatywy: istnieje w niej dobro i zło, światłość i ciemność – biada, gdy te porządki zostają wymieszane. […] Niezdolność historyków IPN-owskich do odróżniania rzeczy istotnych od błahych jest aż zabawna w swej jaskrawości.” Niech ilustracją będzie opinia Ryszarda Terleckiego, niegdyś szefa krakowskiego IPN, o stanie wojennym. Uważa on, że władza chciała „utopić własny naród we krwi”. Jakże to inne spojrzenie. Ale pan Terlecki na większość spraw ma inne spojrzenie.
Myliłby się ten, kto na podstawie przytoczonych zdań profesora Romanowskiego wysnułby wniosek, że potrafi on łagodnie i z wyrozumiałością odnosić się do wszystkich aspektów naszej przeszłości. Tam, gdzie trzeba, tam, gdzie tak uważa, wypowiada się jednoznacznie i ostro, boleśnie nazywając zdarzenia po imieniu. Widzi braki i błędy II RP. Oburza się słusznie na przedwojenne relacje polsko-żydowskie. Nawiązując do pogromów, choćby lwowskiego i kieleckiego z 1918, czy częstochowskiego z 1919, pyta: „czyżbyśmy wyprzedzili hitlerowców?” Jakże przejmujące to pytanie, jak już po nim nie na miejscu są dywagacje o sprawstwie w Jedwabnem. Prawda jest bolesna. Ale jak pisze Romanowski: „Musimy przypomnieć o tym fakcie samym sobie i odkryć prawdę o sobie. Nie bać się ukazać tej prawdy światu. Stanąć nagimi wobec świata, z głową posypaną popiołem. Powiedzieć potomkom pomordowanych: wybaczcie. To jest polski narodowy obowiązek.” Jednoznacznie i bez ogródek nazywa aresztowanie, proces i zgładzenie generała Emila Fieldorfa – „Nila”. To „morderstwo sądowe i niespotykana zbrodnia”. Ale jednocześnie przypomina nam, że w 1972 roku, ówczesny minister obrony narodowej, Wojciech Jaruzelski wydał dyspozycję wystawienia symbolicznego nagrobka generałowi Fieldorfowi. Protestuje przy okazji, by tym samym określeniem „zbrodni komunistycznej” nie obejmować różnego rodzaju, nagannych i karalnych, naruszeń cielesnych manifestantów przez ZOMO-wców w latach 80. Pisząc z bólem, niemal przez łzy, o Katyniu, Ostaszkowie, Miednoje, Piatichatkach próbuje jednak odnaleźć szansę na wybaczenie, na nowe otwarcie, na ułożenie dobrych relacji. „Zagłada polskich oficerów miała być karą za >niesłuszną< narodowość. Pozostała świadectwem działania bezdusznej, dialektycznej maszynerii. Ten symbol losu ludzi w naszej części Europy – czy stanie się znakiem pojednania?” Nie chciałem pisać panegiryku, ale nie sposób mi w innym duchu ocenić książek Romanowskiego, Zbyszewskiego i Kalińskiego oraz zawartych w nich myśli i przesłań. Przedstawione książki są – mam tego świadomość – różnej wagi. Na pewno jedna myśl jest w nich wspólna – historia się powtarza, a my zbyt rzadko wyciągamy z niej wnioski, o ile wyciągamy jakiekolwiek. Na koniec jeszcze jedno przesłanie z Romanowskiego. Starajmy się je wypełnić. „W czasach, gdy uprawiana na co dzień historia stała się służką polityki, a słowo >komunista< funkcjonuje jako obelga […] oddanie sprawiedliwości minionemu światu – zwłaszcza takiemu światu, co minął bezpowrotnie – jest bowiem ludzką powinnością. I niezmiennym obowiązkiem intelektualisty.”

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Quanzhou – „Muzeum Religii Świata”

Następny

Mordercy nadziei

Zostaw komentarz