2 grudnia 2024

loader

Tylko tak rozbijemy duopol

fot. unsplash / Ola Matlakowska

Co wy na to, żeby PiS już nigdy samodzielnie nie rządził, głos każdego Polaka był równy, podział mandatów w Sejmie sprawiedliwy, a żadna partia nie dostawała dziwacznych wyborczych bonusów, których nie rozumieją wyborcy? Brzmi sensownie? 

Proporcjonalny system podziału mandatów nie jest żadną historyjką z dalekich krajów, o obcych kulturach politycznych. Znamy go z polskich wyborów z 1991 i 2001 roku. Może najwyższy czas powiedzieć: au revoir Victor d’Hondt i bonjour André Sainte-Laguë?

Obecnie stosowana w Polsce metoda d’Hondta to stworzony w XIX wieku przez belgijskiego matematyka Victora D’Hondta, matematyczny sposób ustalania podziału mandatów pomiędzy poszczególnymi listami wyborczymi. Im partia silniejsza, tym więcej bierze nadwyżki wygenerowanej przez algorytm. Chodzi o to, żeby uformowały się dwa duże bloki, które cementują między sobą władzę. W rankingu metod alokacji mandatów przeprowadzonym przez naukowców z Trinity College, metoda d’Hondta otrzymała szokującą ocenę. 

Naukowcy wskazali, że jest najmniej proporcjonalna spośród wszystkich ośmiu popularnych metod podziału mandatów. Dlaczego więc nadal z niej korzystamy?

Przez pierwsze 15 lat funkcjonowania III RP, system ten był używany naprzemiennie z inną metodą, sprawiedliwszą i bardziej demokratyczną. Metoda Sainte-Laguë, nazwana imieniem francuskiego matematyka André Sainte-Laguë, uważana jest za nie wzmacniającą ani słabszych, ani silnych partii. To według tej metody (z pewnymi modyfikacjami), dzieliliśmy mandaty w wyborach w 1991 i 2001 roku. Chodzi w niej o jedno, proste założenie: liczba mandatów, które dana partia otrzymuje w Sejmie, jest proporcjonalna do poparcia, które otrzymuje w wyborach. 

Tylko tyle i aż tyle. Bez żadnych bonusów za bycie pierwszym, za małe okręgi, bez karania za bycie trzecim itp. Krótko mówiąc, bez tego wszystkiego, czego wyborcy nie rozumieją, lub nie chcą, w metodzie d’Hondta.

Politycy dwóch głównych partii (PO i PiS), którzy są beneficjentami metody d’Hondta, straszą nas, że zmiana systemu wyborczego w tym kierunku, doprowadzi do chaosu. Przywoływane są Włochy, jako synonim braku stabilności i problemów, które generuje nadmierna liczba partii. Tylko że Włochy akurat korzystają z d’Hondta, a niestabilność spowodowana jest czymś zupełnie innym.

Zasada mówiąca, że zwycięzca bierze wszystko, którą promuje d’Hondt, być może sprawdza się w państwach gdzie partie są wiekowe, demokratyczne, zakorzenione w strukturach państwa. Gdzie niezależne komisje, sądy i społeczeństwo sprawują nad nimi rzeczywistą kontrolę. Niestety, polskie partie postsolidarnościowe to autorskie projekty, gdzie władzę absolutną sprawuje ojciec-założyciel. Wystarczy spojrzeć na PiS czy PO. W tych partiach „autorskich” nikt nie ma szans w starciu z fundatorem. De facto mamy folwarki Tuska i Kaczyńskiego, ich prywatne koterie, gdzie władza wodza jest niepodważalna, a sam wódz nieusuwalny. 

Metoda Sainte-Laguë nie może być taka zła, skoro jest stosowana dziś w najstabilniejszych demokracjach Europy, m.in. w Norwegii, Szwecji, czy Niemczech oraz stanowi istotny element funkcjonowania licznych demokracji na całym świecie, np. Nowej Zelandii.

Dodatkowo, wrodzona niesprawiedliwość metody d’Hondta nieuchronnie przyczynia się do utrzymania PiS u władzy. Porozumienia polityczne na opozycji, których siłą spajającą jest d’Hondt, są niestrawne i nieefektywne. 

W obecnej sytuacji opozycja jest bezsilna, zarówno idąc razem (co pokazały wybory do europarlamentu w 2019 roku), czy idąc oddzielnie (wybory parlamentarne w 2015 i 2019 roku). Idea zakładająca, że lewicowy wyborca ma głosować na listę, gdzie znajduje się Sławomir Nitras, dlatego że mu tak każe XIX-wieczny matematyk, to wymysł utkany przez publicystów. Wyborcy lewicy, wobec takiej sytuacji, zwyczajnie wolą zostać w domu.

Gdyby wybory odbywały się dzisiaj metodą Sainte-Laguë, to samodzielne rządy PiS byłyby praktycznie niemożliwe. Prawo i Sprawiedliwość straciłoby 27 mandatów, względem tego samego wyniku, liczonego metodą d’Hondta. Analogicznie PO mogłoby liczyć na 10 mandatów mniej. Zyskałyby natomiast mniejsze partie: PL 2050 (+8 mandatów), Lewica (+13 mandatów), Konfederacja (+3 mandaty), PSL (+12 mandatów). W całościowym rozrachunku demokratyczna opozycja zyskałaby 33 mandaty. Powyższa prognoza uwzględnia uśrednione poparcie partii politycznych. 

Przyszłość metody d’Hondta leży w rękach graczy spoza politycznego duopolu. Jeżeli chcemy politycznej sceny, która nie jest własnością dwóch nienawidzących się byłych kolegów, ale jest różnorodna, demokratyczna i sprawiedliwa, to musimy ją sobie tak urządzić. 

Michał Piękoś

Redaktor naczelny. Ukończył licencjat z filozofii na Uniwersytecie w St Andrews oraz magistrat z ekonomii na Regent’s University London. Po ukończeniu studiów pracował jako bankier korporacyjny i analityk ryzyka w City of London. Był zatrudniony w brytyjskiej firmie finansowej Xchanging oraz w japońskim banku Mizuho. Pracował między innymi jako redaktor MSN News w Berlinie oraz redaktor naczelny serwisu informacyjnego wPunkt. Współtworzył pierwszy w Polsce lewicowy podcast polityczny "Trójdzielnia". Interesuje się polityką USA i Ameryką Południową. Jest członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy RP.

Poprzedni

Polsko-czeska wojna o morze

Następny

Zdrowie przedwyborcze