W aferze, która wstrząsnęła Litwą w ostatnich tygodniach, jest wiele wątków świetnie znanych z polskiego podwórka: nachalna polityka historyczna, kult nietykalnych „wyklętych”, walka z rosyjską propagandą. Nie ma natomiast dobrego zakończenia.
Wilno, koniec października, czas wybierania przez Seimas patronów zbliżającego się roku. Jednym z nich ma być Adolfas Ramanauskas ps. „Vanagas”, jeden z najsłynniejszych dowódców partyzantki antykomunistycznej, litewskich „żołnierzy wyklętych”. W lesie od 1945 r., najpierw dowódca oddziałów w rejonie Olity i Mereczy, od jesieni 1947 r. komendant partyzanckiego okręgu Dainava, w latach 1950-1952 dowódca całości sił zbrojnych Ruchu Walki o Wolność Litwy, a więc naczelny wódz podziemia. W 1952 r., wobec jego faktycznego rozbicia, wycofał się z walki i przez cztery lata ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem. Ostatecznie wytropiony przez specjalną grupę KGB, został aresztowany, poddany torturom i rozstrzelany. W 1998 r. niepodległa Litwa zrobiła go pośmiertnie generałem brygady i nadała najwyższe państwowe odznaczenia. W mitologii „leśnych braci”, czy po prostu partyzantów, jak mówią na Litwie, starszej nawet niż polska opowieść o „wyklętych”, to postać absolutnie kluczowa.
I nagle – skandal. Do parlamentu zwraca się Rūta Vanagaitė, osoba, za sprawą której na Litwie wybuchła największa historyczno-społeczna debata ostatnich lat. Jej wydana w 2015 r. książka „Nasi” to wstrząsający zapis podróży szlakiem Zagłady litewskich Żydów. Drogi, w której autorka odkrywa, na jaką skalę jej rodacy współpracowali z Niemcami, wykonywali egzekucje, grabili mienie zamordowanych, a potem wyrzucili te fakty ze zbiorowej pamięci. Pisarka – z zawodu jest teatrolożką, nie ma wykształcenia historycznego – twierdzi, że Ramanauskas to nie żaden bohater, a agent NKWD, zwerbowany jeszcze w 1940 r., krótko po przyłączeniu Litwy do ZSRR. Utrzymuje, że aresztowany „Vanagas” wydał wszystkich swoich towarzyszy broni. Zaprzecza, jakoby był torturowany w śledztwie, twierdzi, że powstałe jeszcze przed śmiercią obrażenia jego ciała, które chętnie i w drastycznych szczegółach opisują czciciele partyzantów, to efekt próby samobójczej. Zapewnia wreszcie, że jej twierdzenia poparte są archiwalnymi dokumentami, które widziała podczas pracy nad „Naszymi”.
Vanagaitė twierdzi, że chciała po raz drugi wstrząsnąć sumieniami, otworzyć kolejną historyczną ranę. Podkreśla nawet, że zdawała sobie sprawę, że efekt będzie jeszcze bardziej piorunujący, niż przy książce o Żydach. I jest.
Mało oryginalne, seryjne już oskarżenia o szerzenie propagandy rosyjskiej, które towarzyszą pisarce od wydania „Naszych”, to doprawdy najmniejszy problem. 27 października znany pisarz i dziennikarz telewizyjny Andrius Tapinas wzywa wydawcę prac Vanagaitė do wycofania ich ze sprzedaży i oskarża ją o to, że w cyniczny sposób stara się reklamować swoją autobiografię pt. „Kurczak z głową śledzia”, która ukazała się na rynku dosłownie chwilę wcześniej. Apel zostaje wysłuchany. Wydawnictwo Alma Littera, ogłasza że wycofa autobiografię ze sprzedaży. Dyrektor wykonawcza spółki Danguolė Viliūnienė oznajmia, że firma nie będzie już sprzedawać również starszych książek tej autorki, gdyż jej wypowiedzi są „niezgodne z wartościami” wydawcy. Deklarację o zaprzestaniu sprzedaży autobiografii wydaje również litewska sieć sklepów Maxima.
„Idź do lasu…”
Potem w mediach społecznościowych i tradycyjnych, zwłaszcza tych o konserwatywnym profilu, zaczyna się fala mniej lub bardziej niewyszukanych obelg. Padają pod adresem Vanagaitė zarzuty zdrady, mnożą się wezwania, by odebrać pisarce obywatelstwo litewskie i zmusić ją do wyjazdu. Słowa potępienia wygłasza również Arvydas Anušauskas, który w litewskim parlamencie szefuje komisji pamięci i sprawiedliwości historycznej. W odróżnieniu od Vanagaitė to zawodowy historyk, pisał już wcześniej o partyzantach – tyle, że w duchu heroiczno-martyrologicznym. Swoje dodaje wojskowa analityczka Aukse Ūsiene, stwierdzając, że pisarka znajduje się „na pierwszej linii wojny informacyjnej”. Dzielące ich na co dzień różnice odkładają szef rządu Saulius Skvernelis i lider opozycyjnych socjaldemokratów Gintaras Paluckas: obaj zarzucają autorce „Naszych” fałszowanie historii i manipulowanie faktami, chociaż szybko zastrzegają, że nagonka na nią poszła jednak trochę za daleko.
Trafniej byłoby powiedzieć: osiągnęła poziom absurdu. Bo wszystkich krytyków przelicytował przewodniczący parlamentu Litwy Vytautas Landsbergis. Jego apel godny jest, by przytoczyć go dosłownie: „ty (…) którą niektórzy nazywali nawet pisarką, uruchom swoją literacką wyobraźnię, zdaj sobie sprawę z tego, o czym mówisz, a potem idź do lasu, gdzie rosną drzewa osiki, pomódl się – i sama wymierz sobie karę”. Dodatkowo polityk nazywa pisarkę „panią Duszanską” – od nazwiska majora KGB, jednego z dowódców operacji aresztowania „Vanagasa”. Gorszej obelgi z ust przedstawiciela litewskiej elity politycznej wymyślić nie sposób.
Są też głosy w obronie pisarki. Najbardziej wpływowy ze strony poety, tłumacza, literaturoznawcy, dysydenta Tomasa Venclovy. Głosy te zdają się przypominać rzeczy oczywiste: jeśli Litwa naprawdę jest demokracją, to znaczy, że panuje wolność słowa. Wypowiedź jest nonsensowna? Niech odpowiedzą na nią historycy, wskażą, gdzie leży błąd czy manipulacja. Urządzanie polowania na czarownice, wyrzucanie książek (nie dotyczących nawet tematu kontrowersji!) nie mieści się w żadnych standardach i w żaden sposób społeczeństwu nie służy.
Bardziej donośnie brzmią jednak ataki.
Skrucha
Vanagaitė już 29 października wycofuje się ze swoich stwierdzeń. Już nie oskarża Ramanauskasa. Przekonuje, że uświadomiła sobie błąd, gdy przeczytała wywiad z historykiem Dariusem Juodisem – jedną z nielicznych naprawdę merytorycznych, a nie agresywnych reakcji na jej komentarz. Rozmowa miała otworzyć jej oczy i na fakt, że „Vanagas” nigdy nie współpracował z radzieckimi służbami, i na to, że naprawdę był poddawany brutalnym torturom. Pisarka, która była tak pewna dokumentów potwierdzających jej wywody, teraz twierdzi, że pojęła, iż miała do czynienia z fałszywkami. Zapewnia, że nie chciała ani urazić Litwinów, ani wywołać skandalu.
Oświadczenie brzmi nieszczerze od początku do końca. Nie można być na Litwie osobą publiczną i nie wiedzieć, że uderzenie w partyzantów spotka się z wściekłą reakcją konserwatywnej prawicy. Nie mieści się w głowie, że badaczka – nawet niezawodowa – wydarzeń na Litwie po 1941 r. nie wiedziała, jakimi metodami potrafiło posłużyć się MGB w stosunku do dowódców antyradzieckich oddziałów. Uczciwe w liście otwartym Vanagaitė jest może tylko zapewnienie, że autorka nie chciała stracić swoich książek. Czy szybką samokrytyką zamierzała je odzyskać?
Tak się nie da.
Cień Kremla
Tym bardziej, że sprawa zyskała wymiar międzynarodowy. W obronie pisarki, która tak wiele zrobiła dla powiedzenia prawdy o Holokauście na Litwie, stanął Europejski Kongres Żydowski. W jego apelu Vanagaitė zostaje nazwana „dzielną kobietą, której głos jest nieodzowny do tego, by Litwini stanęli twarzą w twarz z własną przeszłością, która powinna być chwalona, a nie atakowana”.
Litewskie media, informując o apelu, skupiają się na tym, że od 2007 r. na czele Kongresu stoi Wiaczesław Mosze Kantor, obywatel rosyjski, miliarder „o niejasnych powiązaniach z Kremlem”. Teoria spiskowa gotowa. Znowu głos zabiera szef rządu w Wilnie, oznajmiając, że jeśli chodzi o stosunki ze społecznością żydowską, badanie i upamiętnianie dziejów Zagłady jego kraj nie ma sobie nic do zarzucenia. A Laurynas Kasčiūnas, konserwatywny parlamentarzysta i członek komitetu ds. bezpieczeństwa państwa, ogłasza na swoim profilu na Facebooku: a więc nie chodziło o szukanie taniej sensacji, by dzięki skandalowi lepiej sprzedać nową książkę. To obliczony na dekady spisek wrogiego mocarstwa, którego celem jest zrobienie z Litwinów wyrzutków społeczności międzynarodowej, nie tylko oszkalowanie bohaterów, ale zakwestionowanie samego sensu litewskiej niepodległości.
Jest jasne, że w takich warunkach nie ma szans na to, by książki Vanagaitė opuściły magazyn w Kownie, dokąd je pośpiesznie zwieziono. Ale co gorsza, pogrzebano i tak niewielką szansę na to, że o litewskich „wyklętych” odbędzie się w przewidywalnej przyszłości, naprawdę merytoryczna debata. Dyskusja historyków, ale wychodząca poza ich wąski krąg, do tego nie sprowadzająca się do szafowania stereotypami, kliszami i oskarżeniami o wysługiwanie się wiadomo czyjej propagandzie.
Kult budowany na kościach
Już dzisiaj oskarżenie takie pada obowiązkowo, kiedy ktoś z badaczy ośmieli się wyjść poza narrację o niezłomnych bojownikach o wolność. Narrację, co tu ukrywać, o walce dobra ze złem.
– „Wojna po wojnie”, bo tak nazywamy na Litwie okres walk antykomunistycznego podziemia, odegrała większą rolę w kształtowaniu się narodowej świadomości etnicznych Litwinów nawet niż II wojna światowa – tłumaczył mi Arūnas Bubnys, historyk z Centrum Badań nad Ludobójstwem i Oporem Mieszkańców Litwy, czołowy litewski badacz tego okresu. – To była wojna ludowa, narodowa, toczona przez dobrze zorganizowane oddziały, w których łącznie walczyło 50 tys. ludzi.
Centrum Badań nad Ludobójstwem i Oporem Mieszkańców Litwy prowadzi muzeum, w którym prezentuje z jednej strony niezłomnych partyzantów, z drugiej – ich śmiertelnych wrogów. Na koniec ekspozycji widz staje twarzą w twarz z drastycznymi zdjęciami zabitych „leśnych braci”. Jeszcze mocniejsze wrażenie zapewnia odwiedzenie tzw. Kaplicy Pojednania w majątku Tuskulenai, w granicach Wilna, na miejscu, gdzie znajdował się masowy grób rozstrzelanych partyzantów. W centralnym miejscu betonowego budynku – znowu zdjęcia poległych. Wokół, od ścian do sufitu, trumny. – W środku są prawdziwe szczątki, kości – objaśniła mi pracownica muzeum.
Czy może chodzić o cokolwiek innego, jak nie o to, by odwiedzającemu raz na zawsze wpoić, po czyjej ma być stronie, bez zadawania dalszych pytań?
W 2009 r. młody historyk z Instytutu Historii Litwy, Mindaugas Pocius, zdobył się na podejście do mitu z innej strony. W swojej pracy doktorskiej postanowił ustalić, ilu radzieckich żołnierzy i ilu funkcjonariuszy służb specjalnych zginęło w walce z podziemiem, ilu zaś było Litwinów rozstrzelanych przez partyzantów pod zarzutem kolaboracji z wrogiem. Wykazał, że na jednego zabitego w radzieckim mundurze przez „leśnych braci”, przypadało 8,3 przedstawicieli własnego społeczeństwa. Czyli więcej, niż w przypadku „wyklętych” z Łotwy i Estonii czy też banderowców na Zachodniej Ukrainie. Łącznie z rąk podziemia padło 12,8 tys. litewskich ofiar. Antyradzieccy partyzanci nie mieli skrupułów, by zabijać razem z całymi rodzinami nie tylko prawdziwych czy domniemanych agentów radzieckich służb, ale także osoby zapisujące się do partii, chłopów godzących się wstąpić do kołchozów czy odmawiających „wyklętym” pomocy.
Nie podważając okrucieństwa represji, jakim poddano litewską wieś, by złamać poparcie dla partyzantów (na czele z deportowaniem ponad 100 tys. osób w latach 1945-1948) i ani na chwilę nie rezygnując z uznawania szlachetnych intencji podziemia, Pocius postawił jasną tezę, że „leśni” popełniali w stosunku do zwykłych Litwinów „tragiczne błędy”, w niektórych rejonach na skalę masową. Jego badania były przedmiotem debaty historyków, także w Centrum Badań Ludobójstwa i Oporu. Nie zostały podważone.
Bubnys, gdy o tych kontrowersjach wspominam, przyznaje – „wojna narodowa” miała ciemniejszą stronę. Oczywiście, były przypadki „nieadekwatnego zastosowania terroru”, tak jak w każdej wojnie partyzanckiej, mówi. Dodaje nawet: w pierwszej fazie „wojny po wojnie” w oddziałach dominowali patrioci, ludzie o wysokich standardach postępowania. Ale im dłużej partyzanci trwali w lesie, tym większa była ich demoralizacja. Obok słusznie wydanych wyroków za kolaborację były też zabójstwa na tle rabunkowym i kryminalnym.
Kontrowersje dotyczące cywilnych ofiar to tylko część problemu. Jak pisał polski historyk Rafał WnukI), specjalizujący się w dziejach antykomunistycznych partyzantek, na Litwie nie było zbrojnego litewskiego podziemia antyniemieckiego; przedstawiciele utworzonej w 1941 r. Litewskiej Armii Wolności (LLA) uznali, że z bronią w ręku walczyć będą tylko z ZSRR. A jednak teraz w polityce historycznej Wilna dogmatem jest mówienie o zmaganiach z dwoma okupantami. Ponadto w 1944 r. na Żmudzi, gdy losy wojny w krajach bałtyckich okazały się przesądzone, liderzy LLA nie mieli oporów, by przyjąć przy tworzeniu oddziałów partyzanckich pomoc Abwehry. We wschodniej zaś części Litwy, skąd Niemcy zostali już wyparci, do lasu masowo zaciągali się nie tylko młodzi mężczyźni, którzy nie chcieli zostać wcieleni do armii radzieckiej, ale i byli funkcjonariusze Litewskich Batalionów Policji, członkowie skrajnie nacjonalistycznych organizacji: Litewskiego Frontu Aktywistów, Partii Litewskich Nacjonalistów, wreszcie pracownicy niemieckiej administracji okupacyjnej. Krótko mówiąc, kolaboranci, w tym wykonawcy masowych egzekucji na Żydach, straszni bohaterowie „Naszych”, o których znaczna część litewskiej opinii publicznej tak bardzo chce zapomnieć.
Czy bohater strzelał do Żydów?
Adolfas Ramanauskas w czerwcu 1941 r. brał udział w zbrojnym powstaniu, które narodowcy litewscy urządzili, by przyspieszyć pokonanie armii radzieckiej na Litwie i utorować drogę Niemcom, uznawanym za przyjaciół. Szedł pod sztandarami antysemickiego, skrajnie nacjonalistycznego Litewskiego Frontu Aktywistów – czyli albo jego poglądy podzielał, albo specjalnie mu nie przeszkadzały. Podczas niemieckiej okupacji był nauczycielem w seminarium nauczycielskim w Olicie. Do partyzantów przyłączył się w 1945 r. Według Dariusa Juodisa przesądził o tym następujący incydent: jego uczniowie, w ramach niewybrednego żartu, posadzili kurczaka na rzeźbie Lenina. Nauczyciela wezwano na przesłuchanie, zażądano, by obserwował wychowanków i regularnie donosił, jak postępują. Wtedy wolał uciec do lasu.
Czy Ramanauskas miał jeszcze coś do ukrycia? W całej wywołanej przez siebie awanturze Vanagaitė tego wątku nie podjęła. Ba, z całą stanowczością zaprzeczyła, jakoby w 1941 r., gdy niedawni litewscy powstańcy gremialnie zapisywali się do kolaboracyjnej policji, a potem rozstrzeliwali Żydów, przyszły dowódca partyzantów był jednym z popełniających zbrodnie. W tym samym wywiadzie telewizyjnym, w którym opowiadała o dokumentach, jakie miałyby świadczyć o jego współpracy z NKWD, stwierdza, że podczas pracy o „Naszych” szukała materiałów o „Vanagasie” właśnie pod kątem roku 1941. Nic jednak nie znalazła.
Tymczasem nazwisko Ramanauskasa jest na liście trzech tysięcy Litwinów-uczestników zbrodni na Żydach, którą skompilowali w Izraelu ocaleni z Zagłady. Znalazło się tam przypadkowo? Dociec tego starał się Evaldas Balčiūnas, jeden z badaczy skupionych wokół portalu Defending History (Broniąc Historii). Już w 2014 r. zwrócił uwagę na pewne wątpliwości. Podniósł, że sam Ramanauskas w swoich spisanych w podziemiu wspomnieniach stwierdza, iż „podczas powstania przeciwko bolszewikom”, czyli w czerwcu 1941 r. dowodził oddziałem działającym w Druskienikach i okolicy. Nie kwestionuje tego faktu Centrum Badań Ludobójstwa i Oporu. Z zachowanych niemieckich dokumentów wynika, że litewski oddział powstańczy w tym miasteczku został rozbrojony przez Niemców dopiero 15 lipca. Badając te dokumenty Arūnas Bubnys ustalił, że do tego momentu powstańcy rozstrzelali 28 osób uznanych za komunistów, a także pomagali zapędzać ludność żydowską do getta, „przy okazji” się nad nią znęcając. Jeśli „Vanagas” naprawdę był jednym z dowódców oddziału powstańczego, konkluduje Balčiūnas, nie mógł nie brać udziału w tych wydarzeniach. Pisze: trudno w ciemno wziąć za dobrą monetę jego wyjaśnienia, jakoby jego grupa na początku lipca zajmowała się już tylko pilnowaniem budynków, a on sam nie miał nawet broni.
Już po rozpoczęciu nagonki na pisarkę wątek ten poruszył Efraim Zuroff, potomek zamordowanych w 1941 r. litewskich Żydów i łowca nazistów, towarzysz Vanagaitė w podróży opisanej w „Naszych”. Występując 27 października przed Seimasem mówił o druskiennickim oddziale, o prześladowaniu Żydów i o egzekucji komunistów, którzy być może zostali rozstrzelani z powodu poglądów i pochodzenia jednocześnie. Zastrzegł przy tym, że sprawa nie jest jasna.
– Nie wiemy, czy on [Ramanauskas – przyp. MKF] osobiście strzelał. Ale dowodził pododdziałem, który strzelał. Za to ma zostać uhonorowany? Powiedzcie to rodzinom osób, które wtedy zginęły – argumentował.
Tak samo pytają autorzy Defending History: czy nie warto byłoby jednak przynajmniej podjąć próby zbadania tego, co robił powstaniec Ramanauskas w Druskienikach? Dopóki są chociaż częściowe wątpliwości, to czy naprawdę jest to materiał na bohatera bez skazy?
Pisarka tematu nie podjęła. 3 listopada opublikowała kolejne przeprosiny, prosząc, by wybaczono jej aroganckie i niepoparte faktami komentarze.
Porozmawiajmy o Żydach…
Można powiedzieć, że skrucha została wynagrodzona. Litewska prokuratura podała 10 listopada, że nie ma podstaw, by wytoczyć Vanagaitė sprawę karną. Dokładnie rzecz biorąc, nie ma dowodów na to, że pisarka świadomie rozpowszechniała fałszywe informacje o zmarłym, oczekując, że tą drogą wywoła powszechne wzburzenie i oczerni pamięć po nim. Jej komentarze można oceniać jedynie w kontekście etyki i moralności, dodali śledczy.
Jest jeszcze jeden nieoczekiwany skutek całej awantury: pięciu deputowanych do Seimasu zgłosiło już teraz pomysł na patronat roku 2019. Niech to będzie rok litewskich Żydów, zaproponowali, i to nie wypełniony sztampowymi obchodami organizowanymi przez oficjalną komisję. Niech to będzie czas, kiedy społeczeństwo samo zaangażuje się w poznawanie prawdy, dowie się, skąd Żydzi wzięli się na Litwie i jaką kulturę tu tworzyli. A także porozmawia o Zagładzie: o Litwinach, którzy strzelali do Żydów i o tych, którzy ich ratowali.
Brzmi pięknie, ale bliższe przyjrzenie się pomysłodawcom i ich komentarzom pozwala zrozumieć, do czego ma doprowadzić cała inicjatywa. To deputowani konserwatywnego Związku Ojczyzny – Litewskich Chrześcijańskich Demokratów, czołowi obrońcy „dobrego imienia Litwinów” i krzewiciele martyrologicznego spojrzenia na przeszłość. Nie potrafię sobie wyobrazić, by wydarzenia poświęcone historii prowadzone z ich inspiracji doprowadziły do czegokolwiek innego, niż snucie czarno-białych opowieści o harmonijnym życiu różnych grup etnicznych na Litwie, brutalnej okupacji i niezłomnej walce o wolność.
Poza tym propozycja roku litewskich Żydów skutecznie odwraca uwagę od tego, że w całej awanturze bynajmniej nie o Żydów poszło. A dyskusji o litewskich „wyklętych” jak nie było, tak nie będzie.
… a partyzantów wysławiajmy dalej
I tej właśnie straconej szansy najbardziej żal. Vanagaitė miała wszelkie instrumenty, by wywołać taką dyskusję. Wystarczyłoby zamiast formułowania stwierdzeń tyleż sensacyjnych, co nietrafnych i łatwych do obalenia sięgnąć do tych opracowań o litewskich „wyklętych”, które, opierając się na solidnej bazie źródłowej, podważają zerojedynkową narrację, skomentować płynące z nich wnioski. Nic nie stało na przeszkodzie, by pisarka pojechała znowu w teren szukać świadków historii i depozytariuszy rodzinnych wspomnień. Oczywiście, nie byłoby łatwo skłonić ich do opowiadania, jeśli ich doświadczenia z partyzantami odbiegają od patriotycznej sztampy. Ale czy Vanagaitė nie przezwyciężyła podobnych, jeśli nie większych trudności, gdy przygotowywała książkę o Zagładzie?
Mogła więc pojechać choćby na południową Litwę, do regionu Dzukija, gdzie od stycznia do połowy września 1946 r. partyzanci przeprowadzili 195 „egzekucji wrogów ojczyzny”, z której to liczby – jak dowiódł Mindaugas Pocius – tylko piętnastu naprawdę współpracowało z MGB-MWD. A właśnie Dzukija, okolice miasteczka Merecz (Merkinė), to teren, na którym działał w latach 1945-1946 oddział „Vanagasa”. Jeśli „wojna po wojnie” to naprawdę baza, na której buduje się litewska samoświadomość, nie mógł ten oddział nie zapisać się w lokalnej pamięci. Czy nie warto było sprawdzić, jak?
Dyskusji o tym prędko jednak nie usłyszymy, potencjalny ochotnik do jej wzniecenia zastanowi się już nie dwa, a dziesięć razy, czy warto. Dla szerokiej publiczności zostaje to, co było – sanktuarium martwych partyzantów w Tuskulenai i wystawa w muzeum Centrum Badań Ludobójstwa i Oporu. Bez jednego słowa o tym, co robiła część „leśnych braci” przed 1944 r. i jak wiele cywilnych ofiar kosztowała ich walka podlana marzeniami o III wojnie światowej.