„Melduję posłusznie, że został osiągnięty pierwszy z celów. Przywrócony teatr. O kolejnych będę informował” – cokolwiek niejasnym tekstem raportował 2 sierpnia 2017 na Facebooku Mateusz Matyszkowicz, ówczesny dyrektor TVP Kultura, kilka tygodni później przeflancowany na szefa TVP 1. Matyszkowicz buńczucznie ściemniał. Jego „dobra zmiana” w Teatrze Telewizji okazała się humbugiem.
Pierwsza, jesienna część sezonu 2017/2018 Teatru Telewizji za nami, więc można się pokusić o wstępne podsumowanie. Generalny bilans buńczucznych zapowiedzi i deklaracji Matyszkowicza oraz, wcześniejszych, prezesa TVP Jacka Kurskiego jest bardzo rozczarowujący. O ile ktoś wierzył w te zapowiedzi kolejnej „dobrej zmiany”. Piszący te słowa – nie, jako że już w poprzednim sezonie miało premierę tak naprawdę tylko jedno bezapelacyjnie wybitne przedstawienie, choć nie oparte na tekście dramaturgicznym, „Listy z Rosji” według Astolphe’a de Custine w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego.
Telewizji, ale nie Teatr
Falstartem była już otwierająca sezon 2017/2018 wrześniowa premiera spektaklu „Wojna, moja miłość”. Za realizację słabego i tchnącego fałszem tekstu osnutego na motywach biografii polskiej agentki wywiadu brytyjskiego Krystyny Skarbek, źle zagranej przez minoderyjną i przereklamowaną aktorkę Kożuchowską, zabrał się dobry skądinąd fachowiec Wojciech Wójcik, ale z tej materii wykroił niewiele. Dwa kolejne teatralne poniedziałki telewizyjne zajęły powtórki: „Norymberga” Wojciecha Tomczyka w reżyserii innego dobrego skądinąd reżysera Waldemara Krzystka, flagowe przedstawienie osławionego nurtu TTV-IPN, tzw. Telewizyjnej Sceny Faktu, czyli upolitycznionych, propagandowych przedstawień w duchu ideologii lustracyjnej, nurtu, który, wymyślony przez obecną pisowską wiceminister kultury Wandę Zwinogrodzką, straszył w Teatrze Telewizji przez kilka lat, od 2006 roku począwszy. Trzeci poniedziałek września wypełniono „Moralnością pani Dulskiej” Zapolskiej, dobrym i pomysłowym przedstawieniem tragicznie zmarłego Marcina Wrony, ale powtórkowym, zrealizowanym w 2015 roku, jeszcze przed „dobrą zmianą” w TVP. Kolejną premierą była „Lekcja polskiego” Anny Bojarskiej w słabej reżyserii Mariusza Malca, z kompletnie nietrafionym w roli Tadeusza Kościuszki Arturem Żmijewskim. Spektaklu słabiutkiego, bez siły artystycznej, intelektualnej i emocjonalnej nie uratowała nawet chwalebna okazja – 200 rocznica śmierci Kościuszki.
TTV imienia Wandy Zwinogrodzkiej
Październik otworzyła kolejna powtórka, tym razem na chwałę kapitulującego powstania warszawskiego, „Przerwanie działań wojennych” z 2010 roku, według scenariusza i w reżyserii Juliusza Machulskiego . Przedstawienie niezłe, w doborowej obsadzie, ale jako się rzekło – tylko relatywnie świeża powtórka. „Lekcje miłości” Iriny Waśkowskiej w reżyserii Rafała Sabali, to tekst formatu artystycznego telenoweli z akcją typu „poważny dialog o życiu przy kuchennym stole”. Tydzień później pokazano kolejną świeżą powtórkę w rocznicę inauguracji papiestwa Jana Pawła II, „Totus tuus”, sztywny, hagiograficzny spektakl o Wojtyle tuż przed sławnym konklawe 1978, który wyniosło go do roli głowy Kościoła kat., zrealizowany według własnego scenariusza przez specjalistę od tematów konfesyjnych, Pawła Woldana. Miesiąc zakończyła premiera „Spiskowców” według „W oczach Zachodu” Conrada w reżyserii Jana Englerta. Niestety, ten trybut bohaterowi Roku Conradowskiego mistrzowi Janowi, dyrektorowi Teatru Narodowego się nie udał. W porównaniu ze świetnymi „Spiskowcami” w reżyserii Zygmunta Hűbnera (1980), realizacja Englerta wiała nudą, a młodzi aktorzy w głównych rolach zawiedli na całej linii, wypadając rażąco blado. Październik zakończyła powtórka „Golgoty Wrocławskiej” współautorstwa ważnego funkcjonariusza IPN Krzysztofa Szwagrzyka, jednego z najgorszych przedstawień z cyklu TVP-IPN, choć wyreżyserowanego przez utalentowanego Jana Komasę. Nagromadzenie podobnych powtórek potwierdziło obawy, że „dobra zmiana” Kurskiego-Matyszkowicza w TTV podszyta jest wirusem „sceny imienia Zwinogrodzkiej”. Listopad otworzyła kolejna powtórka, „Dawne grzechy” w reżyserii dobrego profesjonalisty Krzysztofa Langa, zrealizowana kilka lat temu jednorazowa reaktywacja kultowego, kryminalnego Teatru „Kobra”, rzecz niezła warsztatowo, ale do bólu banalna, ot taka zabaweczka w konwencję. Dwie premiery tego miesiąca to „Emigranci” Sławomira Mrożka we wprost żenująco słabej reżyserii Piotra Cyrwusa i z jego nie lepszym udziałem w jednej z ról. Przeskok z roli Rysia w „Klanie” do Mrożka okazał się ponad siły i ponad zbyt wysokie ambicje tego aktora o nader słabym potencjale. Nie mniej żałosne artystycznie okazało się premierowe przedstawienie „Brata naszego Boga” Karola Wojtyły, sztuki wydanej pod pseudonimem Andrzej Jawień. Żenujące artystyczne i konstrukcyjne słabości tej retorycznej, konfesyjnej, rezonerskiej sztuki scenicznej o bracie Albercie Chmielowskim, reżyser Woldan (wspomniany wyżej telewizyjny spec od przedstawień dewocyjnych) paradoksalnie obnażył jeszcze bardziej, okazując się w swoim katolickim moralizatorstwie bardziej papieski niż sam papież. Oglądając to tandetne widowisko można było zapłakać nad brakiem szacunku dla marki Teatru Telewizji oddawanego w pacht autorom takich zawstydzających przedsięwzięć i zadawać sobie pytanie, co robi w nim aktor tak soczysty i prawdziwy jak Borys Szyc.
„Marszałek” na deser
Po rocznicowych trybutach dla uczczenia Kościuszki, Conrada i Wojtyły przyszedł czas na 150 rocznicę urodzin Józefa Piłsudskiego. Krzysztof Lang przysposobił na scenę tekst Wojciecha Tomczyka, sztandarowego sztukopisarza „dobrej zmiany”, a także jednego z jej prekursorów. To według jego tekstów powstały kilka lat temu, w tym za kierownictwa Zwinogrodzkiej, takie przedstawienia jak wspomniana „Norymberga”, a także „Inka 1946” oraz „Dolina nicości” na motywach polityczno-ideologicznej powieści Bronisława Wildsteina, koronne premiery w duchu polityki historycznej PiS-IPN. Tomczykowi nie można odmówić pewnej rzemieślniczej zręczności i pomysłowości, która nieco łagodzi polityczną tendencyjność jego tekstów. Taki też jest jego „Marszałek”, epizod z biografii politycznej Piłsudskiego. Oglądało się to nieźle głównie dzięki sprawności Langa i doborowej obsadzie, w której wybitnie wyróżniła się kapitalna kreacja Mariusza Bonaszewskiego w roli tytułowej. Jednak tę rozpisaną na sceniczny dialog fakto-fikcję zaczerpniętą z podręczników historii trudno uznać nie tylko za pełnowartościowy dramat, ale nawet za rzecz przynależącą do gatunku dramatu jako takiego. Przedostatnią emisją grudniową była powtórka fredrowskiej komedii „Mąż i żona”, sprawnie zrealizowanej w zeszłym roku przez Jana Englerta. Znamienna jest zmiana ostatniej w tym roku emisji TTV. Na 18 grudnia zaplanowano pierwotnie premierę „Mocka, szóstego człowieka” Marka Krajewskiego w reżyserii obiecującego reżysera Łukasza Palkowskiego. Komisarza Mocka z czarnej serii powieściowej o Breslau wyparła jednak siła trybutu politycznego i rocznicowego i tego dnia wyemitowana zostanie rejestracja musicalu „Wujek ’81. Czarna ballada”.
Ani szczypty klasyki
Słaby artystycznie poziom nielicznych premier i większości licznych powtórek, to pierwsza ze słabości tej jesiennej części obecnego sezonu TTV. Mamy do czynienia z realizacjami telewizyjnymi emitowanymi w tradycyjnym dla TTV poniedziałkowym, wieczornym czasie. Z Teatrem Telewizji z prawdziwego zdarzenia ma to niewiele wspólnego. Po pierwsze, siłą teatru, telewizyjnego czy żywego, jest, co najmniej dobra artystycznie dramaturgia, w sposób wyrafinowany, wielostronny i możliwie głęboki pokazująca egzystencjalne i społeczne problemy współczesności. Cechą zaś dobrej artystycznie dramaturgii jest – ujmując jej istotę w maksymalnym skrócie – w duchu prawdy, w najszerszym tego słowa znaczeniu i bez apriorycznej tendencyjności przedstawiony spór między rozmaitymi racjami. Spośród zaprezentowanych kończącej się jesieni tekstów, taki atrybut przypisać można z pełnym przekonaniem przypisać jedynie „Emigrantom” Mrożka i – w mniejszym stopniu – „Lekcji polskiego” Bojarskiej, choć szkoda, że na wysokości zadania nie stanęli realizatorzy. Po drugie, a może nawet po pierwsze, teatr to wielka klasyka. To z polskiej tradycji dramaturgicznej m.in. „Dziady” Adama Mickiewicza, dramaturgia Juliusza Słowackiego, Zygmunta Krasińskiego, Cypriana Kamila Norwida, Stanisława Wyspiańskiego, polski dramat modernistyczny z Witkacym, Zapolską, Rittnerem, Szaniawskim, to dramaturgia Gombrowicza, to także bardziej dyskusyjna artystycznie, ale ważna z powodów kulturowych dramaturgia Stanisława Przybyszewskiego, Jana Augusta Kisielewskiego czy komediopisarstwo Michała Bałuckiego, a także określana dziś jako „klasyka współczesna”, czyli przede wszystkim teksty Tadeusza Różewicza, Janusza Głowackiego, czy choćby Ireneusza Iredyńskiego i Ernesta Brylla. Klasyka obca natomiast rozciąga się na kontinuum od tragedii antycznej poprzez Szekspira, Calderona, Moliera, Corneille’a, Gogola, Czechowa, Ibsena, Strindberga aż po szeroko ujęty dramat XX wieku z Beckettem, Dűrrenmattem, Frischem czy Ionesco i innych. Bez powtarzanych w rytmie lat i dziesięcioleci kolejnych inscenizacji wielkiej klasyki, poprzez które twórczo odczytywane i filtrowane są znaki i zjawiska współczesności, w których Antygona czy Kordian mówią także o naszych problemach, teatru po prostu nie ma.
W niszy
Tymczasem jeśli widz telewizyjny zapragnął obejrzeć dobrze zrealizowaną klasykę musiał włączyć niszową TVP Kultura, by obejrzeć tam archiwalną (1989), wybitną inscenizację szekspirowskiego „Ryszarda III” w reżyserii Feliksa Falka, molierowskiego „Don Juana” w reżyserii Leszka Wosiewicza (1997), „Zmierzch długiego dnia” O’Neilla w reżyserii Andrzeja Łapickiego (1978) czy piękne w swej anachroniczności superarchiwalne realizacje telewizyjne dwóch nowel Conrada z 1960 roku – „Jutro” w reżyserii Jerzego Gruzy i „Amy Foster” w ujęciu Adama Hanuszkiewicza. Jak więc wynika z powyższego bilansu, wbrew samochwalnym deklaracjom Mateusza Matyszkowicza i poprzedzającym je buńczucznym zapowiedziom prezesa TVPiS Kurskiego, Teatr Telewizji w telewizyjnej Jedynce bynajmniej się nie odrodził, ani w wymiarze artystycznym, ani produkcyjnym, bo na sześć premier przypadło sześć powtórek, czyli pół na pół, więc nie sposób mówić o nowym boomie produkcyjnym. Na 8 stycznia 2018 zapowiedziana jest premiera „Biesiady u hrabiny Kotłubaj” Gombrowicza w reżyserii Roberta Glińskiego. Brzmiałoby to obiecująco na nowy rok, ale po rozczarowaniu hałaśliwymi obietnicami pisowskich szefów TVP, powstrzymuję się od optymizmu.
Otwórzcie archiwa TTV
W tej sytuacji, gdy trudno być optymistą co do bieżącej produkcji, a na domiar złego można się obawiać nowej fali teatru IPN-PiS im. Wandy Zwinogrodzkiej, zwracam się do kierownictwa TVP, Jedynki i Kultury: to już lepiej otwórzcie na oścież potężne, liczące liczne setki tytułów archiwum Teatru Telewizji. Większość premier tych spektakli była pierwszą i ostatnią ich emisją. Dlatego większość tych powtórek sprzed 50 czy 40 lat wyemitowana dziś ponownie byłaby de facto premierami, bo kto je pamięta poza kilkoma podobnymi mi dinozaurami? Będzie z tego dużo większy pożytek niż z tego pozorowanego, lipnego odrodzenia.