Jak długo do odpowiedzialności za zbrodnie wojenne, czystki etniczne, zbrodnie przeciwko ludzkości nie zaczniemy wzywać Bushów, Blairów, Obamów, Sarkozych i Netanjahów tego świata, a jedynie śniadych lub ciemnoskórych polityków na wpół upadłych państw Afryki czy Azji, tak długo te wybiórcze namiętności do „praw człowieka” nie będą miały wiele wspólnego ze sprawiedliwością, dużo za to z neokolonialną dominacją.
Wielkie światowe media, międzynarodowe instytucje i tzw. światowa opinia publiczna zapałały w ostatnich miesiącach niespodziewanym oburzeniem wobec przemocy, jakiej ofiarą pada lud Rohingja, muzułmańska mniejszość etniczna w Mjanmie do niedawna znanej jako Birma. Wyrazy potępienia uderzają w Aung San Suu Kyi, de facto przywódczynię kraju, dzielącą dziś władzę z wojskowymi, przeciwko rządom których niegdyś protestowała. Suu Kyi do niedawna była świętą krową zachodniego liberalnego mainstreamu, laureatką Pokojowej Nagrody Nobla (1991), celebrowaną przez BBC i CNN, nawet bohaterką filmowego kiczu Luca Bessona z Michelle Yeoh w roli głównej, The Lady (2011). Choć powody do zarzutów pod adresem jej formacji politycznej, Narodowej Ligi na rzecz Demokracji, mnożyły się już od dawna – nawet ta konkretna kampania przemocy w stosunku do Rohingja ciągnie się co najmniej od 2012 roku – dopiero w 2017 stało się to wszystko nagle przedmiotem zainteresowania całego świata. W błyskawicznym tempie zebrano na całym świecie 400 tys. podpisów pod petycją o odebranie jej Nagrody Nobla.
Mjanma/Birma jest krajem mało znanym w Europie. Utrzymującym wątłe stosunki polityczne i kulturalne z większością krajów Zachodu, a jej języki, historia, kultura i zawiłości polityczne są w świecie euroatlantyckim znane tylko wąskiemu gronu specjalistów, w wielu krajach do policzenia na palcach jednej ręki. Większość z nas nie wie o tym kraju prawie nic. Dlatego tak ważne jest, żebyśmy mieli zastrzeżenia i mieli się na baczności, gdy tak błyskawicznie zmieniła się obowiązująca wersja „prawdy” na temat kraju i jego obecnej politycznej przywódczyni.
Liberałowie i hipokryci
Na Aung San Suu Kyi spada fala krytyki ze strony „demokratycznych” mediów z całego świata. Barackowi Obamie Pokojowego Nobla zabierać nie chciały.
Oczywiście, Suu Kyi okazała się hipokrytką. Choć tak naprawdę może zawsze nią była i być może dlatego właśnie tak bardzo zakochany był w niej zachodni liberalny mainstream. Metody non-violence w wydaniu Aung San Suu Kyi obowiązują słabych w starciu z silniejszymi, ofiary w konfrontacji z opresorami, lud wobec państwowego i militarnego aparatu represji – ale już nie w odwrotnych kierunkach. Może zawsze chodziło o to, żeby Suu Kyi i jej polityczni koledzy byli bezpieczni, kiedy już dogadają się z Tatmadaw (wojskowymi) i wejdą do aparatu władzy. Dla zachodniego liberalnego mainstreamu jej jednokierunkowy pacyfistyczny prawdopośrodkizm był też pewnie najlepszą gwarancją na zwiększony dostęp do owoców dzikiego birmańskiego kapitalizmu, gdy nastąpią jego „liberalizacja” i „otwarcie” opatrzone wizerunkiem pięknej, filigranowej postury „demokratycznej przywódczyni”.
Oczywiście, powinniśmy demonstrować nasze oburzenie, gdy przywódcy polityczni, których popieraliśmy, udzieliliśmy kredytu zaufania, którym uwierzyliśmy na przykład w to, że wartością, w którą wierzą, jest pokój, deklarowanym wartościom się sprzeniewierzają. Ale kiedy na celowniku takich petycji i fal oburzenia znajdują się tylko przywódcy zdemolowanych kolonialną i neokolonialną grabieżą słabych państw Trzeciego Świata (i Czwartego, jak chcą niektórzy), to ta praktyka też staje się, koniec końców, jaskrawą hipokryzją. Inny laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Barack Obama, kontynuował wszystkie wojny odziedziczone po swoim poprzedniku Bushu młodszym, zaczął kilka następnych, jako jedyny amerykański prezydent był w stanie wojny od pierwszego do ostatniego dnia swoich dwóch kadencji, a także rozpętał na niewyobrażalną wcześniej skalę największą kampanię terrorystyczną XXI wieku – globalną kampanię zabójstw przy użyciu dronów. Gdzie było 400 tys. podpisów, żeby odebrać mu Pokojową Nagrodę Nobla?
Jak długo do odpowiedzialności za zbrodnie wojenne, czystki etniczne, zbrodnie przeciwko ludzkości nie zaczniemy wzywać Bushów, Blairów, Obamów, Sarkozych i Netanjahów tego świata, a jedynie śniadych lub ciemnoskórych polityków na wpół upadłych państw Afryki czy Azji, tak długo te wybiórcze namiętności do „praw człowieka” nie będą miały wiele wspólnego ze sprawiedliwością, dużo za to z neokolonialną dominacją.
Przemoc, motywy i ofiary
Jak to się stało, że przemoc, przed którą uciekają Rohingja, potrzebowała niemal pięciu lat, żeby zwrócić uwagę Zachodu i „społeczności międzynarodowej”?
Liberalna fantazja o kryształowej pacyfistce Aung San Suu Kyi, odegrała tu ogromną rolę, ale sama z siebie mogłaby nie dać rady. Innym ważnym czynnikiem jest dystrybucja ról Dobrych i Złych Innych w orientalistycznym rozdzielniku rasistowskiej zachodniej wyobraźni. Co najmniej od kryzysu naftowego lat 70. XX w. muzułmanie i Arabowie wysunęli się na czoło tych Złych, ale wzorowy euroatlantycki liberał nie lubi, zwłaszcza przed samym sobą, przyznawać się do rasizmu. Potrzebuje więc także Dobrych Innych, których używa sobie za dowód, że przecież lubi, ceni i szanuje inne kultury, a niektórymi z nich nawet się fascynuje. W głównych rolach Dobrych Innych obsadzeni zostali wyznawcy hinduizmu i buddyzmu, którym new age’owe zaczadzenie przypisuje, z lekceważeniem faktów takich jak rola buddyzmu zen w japońskim faszyzmie czy pogromy muzułmanów w najnowszej historii Indii, immanentny pacyfizm oraz umiłowanie zgody między ludźmi i pomiędzy ludźmi a światem przyrody.
Ale tak jak podejrzane były całe lata ignorowania przez społeczność międzynarodową przemocy uderzającej od lat w mniejszości etniczne w różnych częściach Birmy (nie tylko w stosunku do Rohingja), tak czujność naszą powinna budzić również niespodziewana zmiana wiatru. Jak wiele masowej przemocy w odległych częściach świata nie przebiło się nigdy na pierwsze strony „New York Timesa”, na czołówki serwisów BBC i do uwagi „społeczności międzynarodowej”, jeżeli przemoc ta nie miała znaczenia geopolitycznego, jeżeli jej podniesienie nie wpasowało się akurat w interes któregoś z mocarstw? Mieszkańcy Demokratycznej Republiki Konga czy niedawno Mosulu coś o tym wiedzą. Czy, w takim razie, mamy dzisiaj do czynienia z nagłym ogólnoświatowym przebudzeniem sumień, czy raczej z tym, że przemoc w Mjanmie zyskała nagle dla kogoś znaczenie geopolityczne?
Raport Saskii Sassen, wybitnej holendersko-amerykańskiej badaczki globalnych ekonomicznych i demograficznych fluktuacji współczesnego kapitalizmu, opublikowany na łamach brytyjskiego „The Guardian”, był pierwszą, jaką znalazłem, publikacją w anglojęzycznych mediach głównego nurtu, która dopisywała do kryzysu w Mjanmie szerszy kontekst. Sassen zwraca uwagę, że w Birmie ludzie uciekają z wiosek od lat, i że stoi za tym, właściwa też innym miejscom w Azji i nie tylko, ekspansja wielkich inwestycji nastawionych na wydzieranie ziemi jej bogactw naturalnych, surowcowych – w tym celu zainteresowane przemysły muszą najpierw wydrzeć ziemię społecznościom, które dotąd żyły z jej uprawy. Sassen podaje, że ta ekonomicznie inspirowana przemoc zaczęła się już w latach 90. XX w., pod rządami junty. Uderza zarówno w osady muzułmańskie, jak i buddyjskie – nie jest prawdą, że jest wycelowana wyłącznie w Rohingja jako mniejszość wyznającą islam.
Zapewne wysłannicy kapitału mobilizują religie, żeby podsycać napięcia i mistyfikować w świadomości zmuszanych do ucieczki wieśniaków prawdziwe stawki tej operacji. Biedacy pozabijają się, pospalają sobie nawzajem wioski, walcząc o bóstwa, proroków i demony. Zostawią pustą ziemię, na której w przyszłym roku wyrośnie tu gazociąg, a tam kopalnia jadeitów.
Ale dlaczego nic z tego, że chodzi o ziemię, i że nie tylko Rohingja padają ofiarą przemocy, nie przebija się do większości zachodnich mediów? Dlaczego na ekonomiczny kontekst zwraca uwagę Al Jazeera English, ale CNN już nie? Wiemy, dlaczego ekstrakcyjny kapitał chce, żeby wypędzani i wypędzający wieśniacy i szeregowcy w mundurach myśleli, że chodzi o religię – ale dlaczego zachodnie media chcą, żebyśmy i my wierzyli, że w Mjanmie rozgrywa się konflikt o podłożu wyłącznie etniczno-religijnym, a nie konflikt o ziemię i jej koncentrację w rękach przemysłów wydobywczych? Żebyśmy my także – choć obojętne nam są ich odległe teologiczne namiętności – nie zrozumieli nigdy, co tam się naprawdę dzieje?
Zasada nieufności
Tymczasem serwisy informacyjne wydawane w Azji, np. „Asia Times” z Hongkongu, podają wiadomości niepokojąco czasem trudne do wpisania w narrację, jaką opowiadają nam media na Zachodzie. Że zbrojna organizacja przedstawiająca się jako reprezentująca wolnościowe dążenia Rohingja, ARSA (Arakan Rohingya Salvation Army), dopiero całkiem niedawno – w 2016 – zmieniła nazwę, żeby schować przed zachodnimi mediami swój fundamentalistyczny religijny rodowód. Pierwotnie nazywała się Harakah al-Yakin („Ruch Wiary”). Że wbrew temu, co mówią jej przywódcy, organizacja ma związki z dżihadystami w Pakistanie, a jej przywódca, Ataullah abu Ammar Junjuni, znany także jako Hafiz Tohar, kształcił się w Arabii Saudyjskiej. Że stosuje taktyki, które są obliczone na to, że birmańskie wojsko w odpowiedzi uderzy w cywili – wbrew tradycji walk separatystycznych w innych częściach kraju, wojownicy ARSA mieszają się z cywilami, ubierają się tak jak oni, itd. Że jeden z przywódców tej organizacji istnieje tylko pod pseudonimem Sharif i nigdy nie występuje w jej propagandowych materiałach wideo, podobno dlatego, że ma zbyt wyraźny obcy akcent (wskazujący na urdu, język urzędowy Pakistanu, jako prawdopodobny pierwszy język). Że w mediach społecznościowych rzekomo oddolna chłopska organizacja posługuje się zaskakująco dobrym angielskim.
Jak większość z nas, nie dysponuję zasobami, żeby sprawdzić u źródła, ile z każdej wersji wydarzeń ma pokrycie w rzeczywistości. Ale dość jest tego, żeby podejrzewać, że coś tu śmierdzi, że opowieść, którą sprzedają nam korporacyjne zachodnie media może od rzeczywistości dzielić kilka stopni oddalenia. Dlatego właśnie, że nie dysponujemy środkami, żeby zweryfikować większość z tego, co nagle słyszymy o Mjanmie, i że jest to kraj tak mało znany, musimy być podejrzliwi, trzymać się zasady nieufności. Tym bardziej, że do grona przebudzonych obrońców Rohingjów dołączył nagle – surprise, surprise! – Bernard-Henri Lévy, który ostatnie kilkadziesiąt lat życia spędził jako „intelektualny opiekun” francuskich islamofobów i zawodowy podżegacz wojenny. Oczywiście, każdy ma prawo wierzyć w jego nagłą moralną przemianę – podobnie jak w jednorożce i krasnoludki.
A co, jeśli to nie przypadek, że Mjanma zbliżyła się w ostatnich latach do Chin i z nimi postanowiła robić swoje najbardziej spektakularne interesy? Miały być dostawy birmańskiego gazu do Chin, ale także rurociąg przerzucający przez Mjanmę do Chin ropę i gaz docierające tam z krajów Zatoki Perskiej – znacznie skróciłoby to czas podróży cennych surowców energetycznych do Państwa Środka, które jak dotąd musi czekać, aż pokonają one drogę morską przez Singapur i Morze Południowochińskie.
Co, jeśli to nie jest przypadek, że nagłe odkrycie przez „społeczność międzynarodową” przemocy w Mjanmie, skupione tylko na jednej grupie etnicznej, zbiega się w czasie z wielką geopolityczną porażką Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie, czyli niemal pewną już klęską operacji obalenia Baszszara al-Asada w Syrii, a także z intensyfikacją napięć z Koreą Północną? Al-Asadowi być może już tylko kilka bitew zostało do wygrania (z pomocą Rosji) wojny ze sponsorowanymi przez Zachód, arabskie monarchie i Izrael dżihadystami – jeśli tak się w istocie stanie, to Waszyngton być może będzie musiał pogodzić się z tym, że doktryna wymiany reżimów osiągnęła swój kres przynajmniej na Bliskim Wschodzie. Chyba, że jest gotów pójść na wojnę z Rosją. Jednak Hillary Clinton, kandydatka tych sektorów amerykańskiego kompleksu wojenno-zbrojeniowego i wielkiej amerykańskiej burżuazji, które grały na zbrojną konfrontację z Moskwą (dlatego jej kampanię finansowało 9 z 10 największych korporacji zbrojeniowych), przegrała amerykańskie wybory prezydenckie, oddając Biały Dom Donaldowi Trumpowi. Ten zaś postawił na normalizację stosunków z Rosją (jedyny racjonalny element jego „programu politycznego”). Ale pozycja Trumpa w Białym Domu jest słaba i pod ostrzałem z wielu stron (wystarczy przypomnieć nieustającą kampanię medialną pod hasłem „zawdzięcza swoje stanowisko Putinowi”). Co, jeśli dla Trumpa sposobem na zażegnanie wojny z Rosją i jednocześnie utrzymanie się u władzy była złożona kompleksowi wojenno-zbrojeniowemu obietnica stworzenia możliwości wojny gdzie indziej? Rozbicia eurazjatyckiego sojuszu Moskwa-Pekin-Teheran przez uderzenie nie w Rosję, a w Chiny, zaczynając od ich bezpośrednich sąsiadów i partnerów (ekonomicznych i politycznych): Korei Północnej i Mjanmy?
Musimy być krytyczni wobec Aung San Suu Kyi, która jest prawdopodobnie winna co najmniej ciężkiego zaniechania i od dawna miała swoje za uszami, jeśli chodzi o mniejszości etniczne w swoim kraju. Ale to nie zwalnia nas od innych kierunków naszego krytycyzmu, większej podejrzliwości. Aung San Suu Kyi jest hipokrytką, a jej Liga od dawna wypłukana z jakiejkolwiek wartościowej politycznie treści. Ale to nie znaczy jeszcze, że Suu Kyi jest wszystkiemu winna – przemoc w Birmie zaczęła się dużo wcześniej niż Suu Kyi zdobyła władzę. Niekoniecznie to też znaczy, że intencje jej nagłych możnych krytyków są takie szczere, za jakie się przebierają.
Być może staje się Suu Kyi na naszych oczach kolejnym Saddamem Husajnem, dawną pupilką i pieszczochą Zachodu, wspieraną szerokim strumieniem amerykańskich pieniędzy, która wypadła z łask, kiedy przytuliła się do kogoś innego niż Waszyngton – kiedy swoje interesy postanowiła robić po swojemu, a nie pod dyktando Białego Domu i Wall Street. W międzyczasie zachodni liberał wpada w pułapkę wyrzutów swojego sumienia: po dekadach islamofobii, które obróciły w gruzy jeden muzułmański kraj za drugim i przyłożyły się do eskalacji rasowej i religijnej przemocy w USA i Europie, może teraz pocieszyć się, że on przecież nie jest rasistą, nie jest islamofobem, bo zapłakał właśnie nad muzułmanami z Mjanmy, nawet podpisał petycję w internecie. A kiedy Waszyngton pod przykrywką jakiejś międzynarodowej koalicji usunie już Suu Kyi, w międzyczasie przechrzczoną na „azjatyckiego Hitlera w spódnicy”, kolejny milion ludzi zginie w kolejnej „humanitarnej interwencji zbrojnej”, proces grabieży ziemi będzie się posuwał dalej, tym razem na korzyść amerykańskiego i może brytyjskiego przemysłu – niezagrożony, nierozpoznany, bo my, podobnie jak birmańscy chłopi, dawaliśmy sobie przez cały czas mydlić oczy, że chodziło o religię.