Są dwa kraje na świecie gdzie więcej jest knajp wietnamskich niż chińskich. Polska i Wietnam.
Wietnamczycy są już częścią naszej Polski. Pracowici, lojalni wobec władz, jeszcze trochę egzotyczni, ale już swoi. Dziś trudno precyzyjnie policzyć zamieszkującą w Polsce społeczność wietnamską. Maksymaliści szacują ją na 60 tysięcy, minimaliści na 30 tysięcy. Prawda leży w mobilności społeczności wietnamskiej, zwłaszcza jej młodej generacji. Już obywateli polskich, absolwentów polskich i zagranicznych uczelni, świetnie władających kilkoma językami, zwłaszcza polskim. Potrafią oni wykorzystać atuty naszej Unii Polsko – Europejskiej. Zwłaszcza umożliwiające zdobywanie wiedzy i sprzyjające małym firmom. W Wietnamie było i oczywistym jest, że rodzice, ciotki i wujkowie będą oszczędzać, aby ich dzieci mogły zdobyć wykształcenie. Będą pracować od rana do nocy, samochodu sobie nie kupią, ale dziecko na studia do Londynu czy USA wyślą. Dlatego młodych polskich Wietnamczyków spotkacie już w całej Europie. I w Wietnamie, gdzie prowadzą własne firmy.
W Wietnamie nie znajdziecie blokowisk, typowych dla wielu państw dawnego bloku radzieckiego. Ani radzieckich „chruszczowek”, ani solidnej wielkiej płyty z NRD rodem. Typowy Wietnamczyk chce własny dom. Przypominający pudełko zapałek. Koniecznie z dostępem do ulicy. Koniecznie z lokalem usługowo – handlowym na parterze. Bo każdy typowy Wietnamczyk to firma. Biznes. Własny, rodzinny. Współczesna gospodarka Wietnamu bazuje na milionach małych i średnich przedsiębiorstw. Wspierają one duże, skomercjalizowane państwowe koncerny. I wybijające się na suwerenności gospodarczą duże firmy prywatne.
Rewolucja gastronomiczna
Pierwsi Wietnamczycy grupowo przybyli do naszego kraju w czasach Polski Ludowej. Na studia wyższe i na praktyki robotnicze do polskich stoczni. Stoczniowcy zwykle wracali pod dwóch, trzech latach. Dzisiaj w wietnamskich stoczniach pracuje kilkuset robotników, którzy tego fachu uczyli się w Gdański i Szczecinie. Świetnie dogadują się byłymi dyrektorami byłych polskich stoczni, którzy bywają tam doradcami wietnamskich dyrekcji. A wietnamskie stocznie skutecznie konkurują z chińskimi i koreańskimi przedsiębiorstwami.
W czasie wojny z USA, wojny o niepodległość i zjednoczenie Wietnamu, studenci z Demokratycznej Republiki młodzi Wietnamu marzyli o zagranicznych studiach. Były szansą na wyrwanie się biednego, od lat niszczonego wojną kraju. Szansą nauki w lepiej rozwiniętych państwach. Początkiem przyszłej służby wietnamskiemu narodowi i karier dla uzdolnionej młodzieży. Tradycyjny wietnamski pragmatyzm sprawiał, że na studia zagraniczne wysyłano przede wszystkim tych najzdolniejszych. Nie tylko tych z elit władzy. A kandydujący na studia do dni ostatnich przed wyjazdem, nie wiedzieli w którym z „bratnich krajów” wylądują.
Wśród ówczesnych kandydatów na studentów krążyła, wynikająca z doświadczeń starszych kolegów, przepowiednia. Jeśli wyślą cię na studia do Moskwy to zrobisz karierę polityczną. Jeśli skierują do NRD, zaczniesz karierę naukową. A jeśli trafisz do Polski to spędzisz tam wesołą, nieskrępowaną młodość.
Nie spotkałem rzetelnych danych sumujących liczbę wszystkich studiujących w naszym kraju Wietnamczyków. Spotkałem za to, kiedy byłem przewodniczącym parlamentarnej grupy polsko – wietnamskiej, pięcioosobowy zarząd stoczni w Ha Long złożony z absolwentów Politechniki Gdańskiej. Wszyscy mówili znakomicie po polsku.
Nie zapomnieli naszej mowy, bo dalej była im przydatna w pracy zawodowej. Zawsze kiedy w czasie negocjacji przy stole z klientami Koreańczykami, Francuzami czy Singapurczykami musieli ustalić między sobą ostateczną cenę kontraktu, to uzgadniali ją po polsku. Ich partnerzy handlowi zwykle mieli po swojej stronie osoby rozumiejące wietnamski. Za to po polsku negocjujący zarząd mógł rozmawiać ze sobą bezpiecznie.
W Wietnamie spotkałem absolwentów Politechniki Gliwickiej, którzy byli prezesami i dyrektorami wietnamskich koncernów węglowych. Trzon liczącego 4, 5 tysiąca członków Towarzystwa Przyjaźni Wietnamsko-Polskiej stanowią absolwenci polskich uczelni. Profesorowie, byli ministrowie, dyrektorzy i prezesi. Najsławniejszym jest były prezydent Hanoi, absolwent Politechniki Krakowskiej Nguyen The Thao. Liczna grupa absolwentów krajkowskiej Akadami Górniczo-Hutniczej była tak aktywna w Wietnamie, że do dzisiaj żartobliwie, acz też z szacunkiem, zwie się ją „mafia AGH”.
Ale przyszedł rok 1990. W Polsce zapanowała surowa ręka wolnego rynku. W Wietnamie trwały od 1984 roku podobne, wzorowane na chińskich, rynkowe reformy. Upadek ZSRR i RWPG zmusił studiujących i czasowo mieszkających w Polsce Wietnamczyków do zmiany ról zawodowych. Doktorzy, magistrowie nauk polonistycznych, matematycznych, chemicznych zaczęli otwierać bary z wietnamską kuchnią. Prawie wietnamską, bo musieli przetłumaczyć ją na polskie smaki i dostępne w naszym kraju produkty.
Dokonali prawdziwej rewolucji gastronomicznej w naszym kraju .
Nauczyli Polaków azjatyckich smaków. Pokazali, jak można gotować smacznie, pożywnie i tanio. Na wietnamskim jedzeniu wychowały się całe pokolenia Polaków, zwłaszcza studentów. Bo wietnamskie bary i knajpki znajdziemy nie tylko w metropoliach, ale w każdym polskim miasteczku.
Są dwa kraje na świeci e gdzie więcej jest restauracji wietnamskich niż chińskich. Polska i Wietnam.
Tradycyjne polskie sajgonki
Nie pytajcie w Wietnamie o powszechnie znane nam „sajgonki”. Tam nazywają się „nem”. Ale wietnamscy poloniści-gastronomicy słusznie przewidzieli, że te ryżowe pierogi strawniejsze będą dla polskich konsumentów pod nazwą „sajgonek”. Choć smażyli je i sprzedawali zwykle Wietnamczycy z północnych regionów kraju, często urodzeni w Hanoi. Ale znali już na tyle polską mowę, że wyczuli, iż „hanojki” nie zabrzmią tak egzotycznie. I tak „sajgonki’ stały się częścią kuchni polskiej. Jak kołduny litewskie, karp po żydowsku, barszcz ukraiński.
Drugą wietnamsko-polską potrawą jest zupa Pho. Wymawia się „Fa”, jak popularne w kiedyś piosenkowe mydełko. Zupa znana na całym świecie. Karierę swą zaczynała jako rosół biedaków. Gotowany na wołowych lub kurzych kościach. Do tego cienki makaron ryżowy, zwany pho, albo bun, i do tego wszystko co się w domu się znalazło. Taka zupa z wkładką.
W Wietnamie je się ją na obiad, ale też na śniadanie, i na kolację również. Rano daje energię na dzień cały, zwłaszcza kiedy człek skacowany po nocy. W południe, bo w Wietnamie obiad je się o dwunastej, wzmacnia na resztę dnia, a wieczorem wzmacnia na noc.
W Polsce zupę Pho wylansowała młódź melanżująca. Po nocnych klubowych uciechach jeździła o czwartej rano na wietnamskie, otwierające się wtedy bazary. I w tych barach opychała się prawdziwą, bo gotowaną dla wietnamskiego ludu pracującego zupą.
Dziś w Wietnamie zjemy przeróżne warianty „Pho”. Od serwowanych na ulicach, po szpanerskie restauracje. W Polsce też nietrudno o knajpy serwujące taką zupę. Te bardziej wietnamskie i te bliższe polskich smaków.
Trójcę wietnamsko-polskiej kuchni uzupełniają znane wszystkich polskim studentom zupki firmy VIFON. Czyli suszony, oparty na japońskim pomyśle, makaron zalewany wrzątkiem. I uzupełniany dodatkami smakowymi. Kreatywni mogą zrezygnować z części dodatków i uzupełnić, jak w zupie Pho, tym co lubią lub akurat w domu mają. Dzięki tym zupkom za złotówkę, tysiące polskich studentów przeżyło lata studiów.
Niestety, te wietnamskie zupki w Polsce zwane są „chińskimi’. To wielki grzech polskiej ignorancji. Czemu? Wyjaśnię to niebawem.