8 grudnia 2024

loader

Witamy w ojczyźnie…

Gdy Lucy Wilska, bohaterka serialu „Ranczo”, wróciła z Ameryki do podlaskiego dworku po babci, Kusy – zapijaczony, wsiowy „człowiek do wszystkiego”, uprzątnąwszy dla niej zrujnowany salon i napaliwszy w martwym dotąd kominku, poczęstował ją bimbrem. Lucy wypiła niczego nie podejrzewając. Oczy stanęły jej w słup, gardło ścisnęło, na chwilę straciła oddech.
– Co to jest, wykrztusiła z trudem?
– To nasza miejscowa whisky, powiedział wysłannik miejscowego wójta, który koniecznie chciał dworek od Lucy odkupić, najlepiej za grosze.
– Witamy w ojczyźnie, dodał Kusy…

„Ranczo” jest serialem wyjątkowym. Autorom udało się zmieścić w jednej wsi całą współczesną Polskę. Z jej pijaczkami, kłusownikami, prostakami, biznesmenami, inteligencją, księdzem plebanem, z pożal się boże policją i z młodzieżą, w której jest jedyna nadzieja na jakieś istotne zmiany. Istotne, bo tak w ogóle, to zmiany Wilkowyj nie omijają. Wilkowyje są na nie jedynie uodpornione – żyją swoim życiem, tuż obok toczącej się historii. Istota tego życia polega na tym, żeby niczego nie uronić z dotychczasowej obyczajowości i przyzwyczajeń – mimo Internetu, mimo wzorców sączonych przez telewizję, mimo wysiłków światlejszych obywateli. Cały umysłowy trud mieszkańców Wilkowyj skupiony jest na tym, żeby z nowoczesności – skoro już jest – korzystać, z dopłat z Unii Europejskiej, też, jak najbardziej, ale poza tym, żeby się nic nie zmieniło. Żeby z tą nowoczesnością nie przesadzać, bo jak świat światem chłopu należy się uchlać tanim wińskiem, babie i dzieciakom łomot spuścić po pijaku, żeby pamiętały, kto w chałupie rządzi… Brać, jak dają, albo co się pod rękę nawinie, bo drugi raz może się nie nawinąć. I swoje myśleć, żyć po swojemu, jak dawniej: robota, albo i nie; „w szyję” – najlepiej dzień w dzień, a w niedzielę na mszę.
Tak jak „Sami swoi” byli portretem Polski powojennej, tworzącej się od nowa, tak „Ranczo” jest portretem Polski okresu przemian, które pod wpływem Unii, telewizji i Internetu docierają do najgłębszych wiejskich zakątków. Jest to portret wyjątkowo trafiony, trzeba powiedzieć. Publika boki zrywa, płacze i znów się śmieje. Najbardziej przecież lubimy śmiać się z tego, co dobrze znamy. A Wilkowyje i ich mieszkańców znamy bardzo dobrze. To my, tylko z drugiej strony ekranu.

(MB)

Rozmawiamy z jednym z bohaterów „Rancza”, Tomaszem Witebskim, polonistą, właścicielem radia i telewizji Wilkowyje…… Co my bredzimy, co my bredzimy?!…
Z Jackiem Kawalcem, oczywiście – aktorem, odtwórcą roli Witebskiego – nauczyciela, pisarza i dziennikarza w jednym, członka wilkowyjskiej inteligenckiej elity.

 

Jedni mówią, że pił Pan mamrota na ławeczce pod sklepem w Wilkowyjach, inni, że wcale nie…

Jacek Kawalec: – Szczerze mówiąc, piłem rekwizyt. Bo obawiam się, że gdybym spożył takiego mamrota, to jeszcze bym jakieś bardziej skomplikowane monologi wygłaszał niż ten, który mi scenarzysta napisał. A napisał pięknie. To był taki monolog o upadku kultury, podszywany trochę duchem Gombrowicza. Sama prawda. Bo rzeczywiście można dziś płakać nad upadkiem kultury. Na przykład młodzi ludzie w szkołach nie uczą się wychowania muzycznego. I pokłosie tego mamy w gustach muzycznych naszego narodu… Dla mnie jest zbyt skomplikowana muzyka – disco polo. Jakoś nie jestem w stanie tego przetrawić. Oczywiście – szanuję gusty ludzi, którzy tego słuchają. Ale dziwię się, że dają się nabijać w butelkę. Bo przeważnie koncert wygląda tak, że przyjeżdża taki zespół i nie śpiewa ani jednej nuty na żywo. Wszystko z pełnego playbacku. A dla mnie występowanie z pełnego playbacku jest obciachem zwyczajnie.

Pan w ogóle nie stosuje playbacku?

– Tylko w wyjątkowych sytuacjach w telewizji. Bo jeśli mam 10-osobowy band i mamy wystąpić przez pięć minut w telewizji śniadaniowej na przykład, to tam nie ma możliwości nagłośnienia tak dużego zespołu w ciągu kilku minut – kiedy jest przerwa na reklamę. Żeby porządnie nagłośnić koncert, potrzebne są dwie-trzy godziny pracy akustyka, żeby każdy instrument dokładnie wyregulować, jego głośność, poziom… I wtedy jest efekt. A jak się przyjeżdża z playbackiem, to dziennie można obskoczyć pięć imprez, przejeżdża się z jednej na drugą i wrzuca się tylko empetrójkę. A ja – nawet jak występuję w telewizji, to nie występuję z pełnego playbacku, tylko z tzw. półplaybacku – czyli podkład muzyczny idzie z nagrania, a ja śpiewam na żywo.

No właśnie – co Pan śpiewa?

– Ostatnio przygotowałem program pod tytułem „Joe Cocker – śpiewa Jacek Kawalec”. Naszych występów można posłuchać na YouTube. Były nagrane „na żywo” na festiwalu Crahs and Blues Meeting. Niedawno wystąpiliśmy też z dużym koncertem w Warszawie, w klubie Hybrydy. Ale tak naprawdę dopiero zaczynamy z tym projektem ruszać.

Piosenki Joe Cockera?

– To jest program skierowany przede wszystkim do fanów Joe Cockera. Joe Cockera już z nami nie ma. Sam zaliczam się do jego fanów. I kocham te piosenki w takiej formie, w jakiej on je zaśpiewał. Wiadomo, że był mistrzem coverów, nie śpiewał swoich kompozycji, ale przeprowadzał je zawsze przez swój organizm i one zawsze były niezwykle emocjonalne. Dla mnie jest to bardzo bliskie. To chyba dlatego, że jestem aktorem i uważam, że piosenka i w ogóle przekaz ze sceny – czy to jest przekaz muzyczny, czy wyłącznie słowny – musi być zawsze o czymś i musi nieść prawdziwe, żywe emocje.

Od kiedy Pan śpiewa?

– Śpiewanie jest częścią mojego zawodu. Przy czym, jeśli ktoś chciałby się przekonać, na czym to polega, to zapraszam na koncerty. Tych koncertów będzie coraz więcej. Udało mi się zebrać znakomity zespół, w sumie 10-osobowy. Oprócz programu „Joe Cocker – śpiewa Jacek Kawalec”, mam jeszcze mniejszy pt. „Muzyczne twarze Jacka Kawalca”. Jest bardziej eklektyczny. Tam śpiewam utwory różnych artystów, m.in. Stinga, Czesława Niemena, Grześka Ciechowskiego, Phila Collinsa, Ryśka Riedla. To koncert akustyczny, tylko z dwójką muzyków. Natomiast odpowiadając na pytanie: od kiedy ja śpiewam?… Jako dzieciak chodziłem do szkoły muzycznej, w klasie fortepianu. Tej szkoły nie ukończyłem wprawdzie, ale pięć, a nawet prawie sześć lat edukacji muzycznej mam za sobą. I śpiewałem już jako dziecko w chórze w szkole muzycznej. A potem śpiewałem – już po mutacji – w chórze. Wprawdzie był to chór harcerski – ale zajmujący się głównie repertuarem klasycznym. Nazywał się: Centralny Zespół Artystyczny Związku Harcerstwa Polskiego. Chór prowadzony przez genialnego, wspaniałego człowieka – Władysława Skoraczewskiego. W skład tego zespołu wchodziła orkiestra symfoniczna, chór dziecięcy i chór już starszych harcerzy. Ja śpiewałem w tenorach – to już było w czasach licealnych. Śpiewaliśmy głównie repertuar klasyczny. Śpiewając w tym chórze występowałem na przykład w Operze Narodowej, w „Borysie Godunowie”. Dzięki temu trafiłem też do Teatru Dramatycznego. Bo szukano pośród nas ludzi, którzy mogliby zagrać epizodyczne rólki, ewentualnie statystować w przedstawieniach w Teatrze Dramatycznym – teatrze, który był jeszcze wtedy kierowany przez Gustawa Holoubka. W ten sposób trafiłem do „Nocy Listopadowej”, gdzie mogłem przyjrzeć się z bliska pracy największych wówczas artystów sceny polskiej – właśnie samego pana Gustawa, Zbigniewa Zapasiewicza, Andrzeja Szczepkowskiego, będącego wówczas chyba u szczytu formy aktorskiej Piotra Fronczewskiego, młodziutkiego wtedy Marka Kondrata. I jak patrzyłem z bliska na pracę tych aktorów podczas prób, to trudno mi było nie zwariować na punkcie tego zawodu i nie wybrać akurat takiej przyszłości.

No właśnie – aktorstwo. Przez wiele lat był Pan kojarzony z programem „Randka w ciemno”. W tę szufladkę został Pan włożony na długie lata. Potem długo Pana nie było widać, aż wystąpił Pan w serialu „Ranczo”. Serialu, który bił rekordy popularności. No, a aktorzy razem z nim. Rola nauczyciela z Wilkowyj zmieniła coś w Pana życiu?

– Prowadziłem „Randkę” od 1992 do 98 roku. Ale nawet wtedy byłem etatowym aktorem Teatru Polskiego, w którym grywałem w klasycznym repertuarze. Grałem w sztukach Szekspira, Gombrowicza, Schaeffera itd. „Randka w ciemno” była moim dodatkowym zajęciem, z którego – i głównie z niego – byłem znany. Ale pewnie, gdyby nie to, że cały czas występowałem w teatrze, to bym trochę inaczej patrzył na tę robotę. Na przykład Krzysiek Ibisz chyba wybrał głównie tę telewizyjną drogę. Ja nigdy nie rezygnowałem z pracy aktorskiej, chociaż przyznam, że od momentu, kiedy zacząłem prowadzić „Randkę w ciemno”, to przestałem – przez długi czas – mieć jakiekolwiek propozycje ról filmowych czy nawet serialowych. To się dopiero zaczęło zmieniać, już jak przestałem prowadzić „Randkę…”. I to grubo po tym.

To była fajna przygoda, sposób na zarabianie pieniędzy czy poznawanie nowych ludzi?

– Jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy, to niekoniecznie. Byłem jeszcze zatrudniany za takie stawki, jakie obowiązywały w telewizji, zanim stała się ona komercyjna. Natomiast oczywiście była olbrzymia sympatia widowni, utrzymująca się zresztą do dziś. Mało tego! Ten program – choć już dawno nie ma go na antenie – ludzie cały czas wspominają. I to z nostalgią. Choć on miał – mam tego świadomość – olbrzymie mankamenty. Przede wszystkim to, że główni jego redaktorzy uparli się, żeby występujący uczestnicy mówili poprawną polszczyzną. W związku z czym wymyślili sobie, że będą im pisać teksty…

Właśnie! Jednak! To było widać…

– Strasznie to było widać. Ja miałem tego świadomość. Walczyłem z tym. Mówiłem: dajcie im spokój, niech oni będą sobą. Stąd w momencie, kiedy podziękowano mi za prowadzenie tego programu, to jakoś rozstałem się z nim bez żalu. Bo tej jednej rzeczy nie udało mi się przewalczyć.

Z „Ranczem” też się Pan rozstaje bez żalu? To naprawdę koniec? W tym serialu żegnaliście się z widzami już kilka razy…

– Z tego, co wiem, to koniec. Oczywiście z „Ranczem” się rozstaję z żalem. Aczkolwiek też mam świadomość, że trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść, jak śpiewa Grzesiek Markowski. I myślę, że atutem tego serialu był świetny scenariusz. A ten scenariusz został wymyślony na w sumie cztery sezony. I moim zdaniem te cztery pierwsze sezony były najmocniejsze.

A ile w sumie było?

– Dziesięć. Na początku scenarzyści wymyślili, żeby pokazać ewolucję naszego społeczeństwa: ze społeczeństwa zaściankowego, stojącego gdzieś z boku Europy, pełnego kompleksów – do takiego społeczeństwa, które ma już świadomość, w którą stronę iść, gdzie się znajduje, czego oczekuje. To było takie marzenie inteligenta – jakbyśmy chcieli, żeby nasze społeczeństwo dojrzało. Ta historia została opowiedziana w pierwszych czterech – czy powiedzmy sześciu – sezonach. Ale fakt – dzisiaj ludzie cały czas zaczepiają na ulicy i pytają, czy będą jeszcze następne odcinki.

Często scenariusz przewidywał to, co się później rzeczywiście wydarzało… Niesamowite!

– Tak się właśnie składało. Nawet włącznie ze śmiesznym epizodem, kiedy nikt nie przewidział, że naprawdę będzie taki kandydat na prezydenta, który będzie miał na nazwisko…

Duda…

– Dokładnie – te cztery litery. I, że cztery litery będą się pokrywały z tymi czterema literami wymyślnymi przez naszego scenarzystę. To zupełny zbieg okoliczności. Przecież to było napisane i nakręcone rok wcześniej!

Kiedy skończyliście kręcić „Ranczo”?

– Ja zdjęcia skończyłem w listopadzie 2015 roku. Potem jeszcze w styczniu było kilka dni zdjęciowych, ale ja już w nich nie brałem udziału. A ludzie cały czas myślą, że to się teraz działo. Mnie w sumie praca w „Ranczo” nie zajmowała tak dużo czasu. Tylko bodajże w trzecim sezonie, kiedy mojej postaci było poświęcone dużo uwagi, to było 26 dni zdjęciowych na cały rok. A tak przeważnie moja praca w „Ranczo” to było od dwóch do 12 dni zdjęciowych w sezonie. Więc to nie jest wiele.

Ten serial uczy. Uczy tolerancji, otwartości, feminizmu… Taki serial z tezą…

– To bardzo pożyteczna funkcja tego serialu. No, ale też nie jestem zadowolony, jeżeli serial ma się czemuś lub komuś podporządkowywać. Gdy dzieło artystyczne ma być tworzone na czyjeś zamówienie polityczne. To mi nie pasuje.

No właśnie. To serial Telewizji Polskiej. Później, gdy zmieniła się władza, no i zmieniła się telewizja, były te zamówienia polityczne?

– Nie, szczęśliwie scenarzystom udało się tego unikać.

Podobał się Panu świat przedstawiony w „Ranczo”?

– Bardzo mi się podobał. Bo pokazywał nas takimi, jakimi jesteśmy. Ale robił to troszeczkę z przymrużeniem oka, w lekko skrzywionym zwierciadle. I dzięki temu to było pokazane z humorem. Dlatego to się tak fajnie oglądało.

(źródło – AIPP)

trybuna.info

Poprzedni

Dominacja Stocha

Następny

Bez triumfu na mecie