Kiedy zaczyna męczyć nas demokracja, wszyscy pragniemy „miotły, która wymiecie” i władzy, która „weźmie za twarz”. Ale niesie to ze sobą szereg pułapek.
Jednym z powodów tak masowego przyzwolenia i tak długotrwałej wyrozumiałości (jeśli nie obojętności) wobec autorytarnych zamachów na demokratyczne państwo prawa, jest przekonanie wielu obywateli, że demokracja to w sumie bałagan, a demokratycznie wybrani politycy i tak urywają się z postronka i robią co chcą, przez co bałagan jest jeszcze większy, a kwitną nadużycia. W demokracji rozrasta się jak nowotwór pasożytnicza oligarchia, a ta sama siebie wybiera, choć formalnie odbywają się wolne i powszechne wybory. Więc po co ta cała demokracja? Po co ta jałowa przepychanka przy korycie?
Lepiej niech już ktoś z tym zrobi porządek. Niech rządzi jeden autokrata albo jedna grupa zdecydowanych i konsekwentnych, by nie było raz tak, a innym razem zupełnie inaczej. Grunt to porządek, pewność, stabilność. I odpowiedni podział pracy: każdy niech robi to, do czego się nadaje. Jak w haśle z Marca 68: literaci do piór, urzędnicy do biur, robotnicy do maszyn, a politycy do rządzenia – byle rządzili i zarządzali, bez tych ciągłych przepychanek i awantur. Politykę trzeba pozostawić tym, którzy się na tym znają i to lubią, a zamknąć ją dla ludzi przypadkowych, zabłąkanych amatorów, pieniaczy i kombinatorów. Niech w państwie będzie jak w porządnym przedsiębiorstwie: ktoś powinien pomyśleć i postanowić za innych. Nie szkodzi, że to będzie autokrata, może nawet lepiej – zapanuje i dyscyplina, i kompetencja, z odpowiednio świetnym rezultatem.
Monopol władzy = monopol mądrości?
Obywatele, którzy tak myślą, nie dostrzegają „drobnego” niuansu, że władza niekontrolowana i nieograniczana (przez innych pretendentów, przez instytucje prawne, media, przez nacisk opinii społecznej i opór społeczny) niekoniecznie odznacza się sprawnością, produktywnością i uczciwością. A nawet bardziej jest prawdopodobne, że wręcz przeciwnie, stanie się uosobieniem niekompetencji i nieudolności.
Zwolennicy zbawiennej kurateli i dyktatury wypatrujący „mężów opatrznościowych” i spragnieni „miotły” nie rozumieją, że im więcej władzy (swawolnej i apodyktycznej) skupi się w jednym ośrodku, ba, w jednych rękach, tym większy będzie kontrast między wszechwładzą a chaosem, anarchizacją. Bo gdy rządzący „trzymają za twarz” elementy „niekonstruktywne” i oporne, to sobie samym pozwalają na wiele, bez mała na wszystko – na kosztowne społecznie improwizacje, eksperymenty i błędy (forsowane jednak z maniakalnym uporem), nadużycia, marnotrawstwo zasobów, pasożytnictwo i przywłaszczenia. A jeśli mają władzę absolutną, to „nikt im nie podskoczy”, czyli nikt ich nie powstrzyma. Nikogo nie muszą słuchać (z przestrogami, protestami i kontrpropozycjami), za to każdego mogą zmusić, by podporządkował się ich woli.
Trzeba przyznać uczciwie, że zdarza się, iż rządy autorytarne (zwłaszcza technokratyczne i „merytokratyczne”) skutecznie i z dobrym na dłuższą metę rezultatem (ale też ogromnym kosztem społecznym!) narzucają społeczeństwom zacofanym i pogrążonym w stagnacji, w kryzysie modernizację cywilizacyjną. Znamy takie przykłady w czasach nowożytnych: „oświecony absolutyzm”, rewolucję młodoturecką, skok azjatyckich „tygrysów” itp. Choć postępowe przemiany narzucane odgórnie nieraz – poniewczasie – okazują się powierzchowne, fasadowe i nietrwałe. Ale znacznie częściej rządy autorytarne wiodą na manowce.
Władza odmóżdża
Im mniej hamulców i barier systemowych mają rządzący, im silniejsze mają poczucie, że mogą wszystko, na co mają ochotę i co przyjdzie im do głowy, tym większe prawdopodobieństwo, iż jeśli nie na szczycie w hierarchii władzy, na czele państwa, to już na pewno w szeregach wykonawców Niepodważalnej Woli, na wszystkich kolejnych szczeblach drabiny władzy rozpanoszy się Nieodpowiedzialność w parze z Ignorancją; pewność siebie i brutalność w forsowaniu „widzimisię” odwrotnie proporcjonalna do wiedzy i roztropności. Ale i ten nieomylny mędrzec na tronie staje się ślepcem i głupcem.
Powszechnie znane (lecz powtarzane bez głębszego zrozumienia i przemyślenia) stwierdzenie Lorda Actona, iż wszelka władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie, odnosi się nie tylko do pospolitej demoralizacji, do pokusy coraz bardziej trywialnych nadużyć. I nie tylko do samozadowolenia, zaufania, pychy, ale również do spustoszeń w umysłach rządzących.
Zawodową chorobą rządzących arbitralnie jest zanik refleksji, myślenia w kategoriach szans powodzenia i ryzyka porażki, kalkulacji kosztów. Ba, utrata poczucia rzeczywistości, dystansu do własnych emocji i wyobrażeń, samokontroli także poznawczej. Kto zdobywa zbyt dużo władzy – nie zrównoważonej ani kontrolą, ani cudzymi wpływami, ani oporem społecznym, ani łatwością detronizacji – ten „głupieje”, nawet jeśli w punkcie wyjścia był mędrcem, wizjonerem, przytomnym i dalekowzrocznym inżynierem społecznym – projektantem i koordynatorem wielkich zmian. Przestaje rozumieć niewygodne informacje, nawet sam zadba o to, by do niego nie docierały i nie zakłócały jego błogostanu, Parady Zwycięstwa.
Ale prawidłowość wyrażona w tej prostej formule ma sens jeszcze głębszy. Deprawacja, wręcz degeneracja władzy to proces lawinowo postępującego psucia kadr, zastępowania i wypierania lepszych przez gorszych, fachowców przez dyletantów i amatorów, ludzi samodzielnych przez marionetki.
Kuźnia arogancji i ignorancji
Władza autorytarna – zwłaszcza ta z wielkimi ambicjami – potrzebuje przede wszystkim posłuchu (uznania i zaufania na kredyt, a nie warunkowego), posłuszeństwa w otoczeniu (choćby wymuszanego zastraszeniem i siłą), a dyspozycyjności i gorliwości w kręgu wykonawców Wielkiego Planu. Jeszcze lepiej, jeśli żołnierze i oficerowie Armii Porządku i Czystki łączą tę gorliwość z wiarą, nawiedzeniem. Im bardziej wierzą (Wodzowi, Prorokowi, współtowarzyszom Wielkiego Przedsięwzięcia), a zarazem, im mniej myślą, im rzadziej sami się zastanawiają nad realizmem Wielkich Zamiarów, nad wykonalnością powierzanych im zadań, nie mówiąc już o ich słuszności, im bardziej oczywiste są dla nich nie tylko cele, ale i metody, środki oraz kryteria i obiekty negacji (przez co nie rozmyślają nad alternatywami), tym większa będzie sprawność zespolonego działania. Także zbiorowo zgubnego, samobójczego. Taka karna armia niezawodnie maszeruje najpierw na szczyt, potem na dno.
Powiadamy często „pycha kroczy przed upadkiem”. Należałoby dodać: kroczy pod rękę z ignorancją. Jedna i druga podpiera się agresywnością.
Niewiedza, nieuctwo, bezmyślność
Czym jest ignorancja? Jest to symbioza niewiedzy (nieznajomości rzeczy, niekompetencji w pewnej dziedzinie), niezrozumienia różnicy między własnymi wyobrażeniami, domniemaniami i pobożnymi życzeniami a rzeczywistym stanem rzeczy lub realnie możliwym obrotem spraw, nieuctwa (braku gotowości do uzupełnienia luk w swojej wiedzy, do nauczenia się tego, czego nie umiem) oraz pewności siebie i zadufania odwrotnie proporcjonalnych do stopnia znajomości rzeczy i zdolności zrozumienia.
Kiedy nazywamy kogoś ignorantem, to zakładamy coś więcej niż tylko to, że on czegoś nie wie. Sama w sobie niewiedza nie jest grzechem, o ile nie aspirujemy do tego, by zajmować się tym, czego nie znamy ani nie rozumiemy. Ignorant nie tylko czegoś nie wie, nie zna lub znając nie rozumie (co byłoby jeszcze stanem mieszczącym się w normie przeciętnego ryzyka niekompetencji), ale, co gorsza, nie wie, czego nie wie lub nie rozumie i nie wie, nie rozumie, że właśnie nie wie i nie rozumie. Czyli nie zna własnych ograniczeń, nie ma do siebie krytycznego dystansu, przez co skłonny jest do zawyżonej samooceny. Nie dość tego: nie uświadamiając sobie stopnia złożoności spraw, o których się wypowiada lub chce decydować i nie znając tych własnych luk w wiedzy, stopnia swojego nieprzygotowania, nie odczuwa też zahamowań (np. wątpliwości, rozterek, dylematów), które powstrzymują przed pochopnymi sądami i decyzjami ludzi kompetentnych. W rezultacie grzeszy pychą.
Mariaż ignorancji z pychą i arogancją
Ignorant to krewniak głupca. Ile kosztuje głupota, wycenił kiedyś Robert Musil: «Człowieka mądrego ciągle gnębi obawa o to, by nie zgłupieć, i dlatego podejmuje wysiłki, by umknąć owej nieustannie grożącej głupocie i na tym właśnie polega inteligencja. Natomiast głupiec nie żywi względem siebie żadnych obaw, czuje się najmądrzejszy w świecie i stąd też bierze się ów godny pozazdroszczenia spokój, z jakim dureń rozsiada się wygodnie w swojej własnej głupocie. Durnia nie sposób wyrwać z objęć własnej głupoty, tak samo jak pewnych owadów nie da się wydobyć z otworu, w którym żyją, nie sposób otworzyć mu chociaż na chwilę oczu i zmusić do porównania własnej skrzywionej wizji świata z bardziej subtelnymi i ostrymi sposobami widzenia otaczającej go rzeczywistości. Głupiec jest niezniszczalny i nieprzenikniony. Dlatego też Anatol France zwykł był mawiać, że człowiek głupi jest znacznie bardziej szkodliwy niż człowiek zły, a to dlatego, że ten drugi czasami odpoczywa, podczas gdy głupiec nigdy.
Co prawda, ta pycha może mieć również inne podłoże niż szczere zarozumialstwo. Może być podświadomą kompensacją kompleksu niższości, tłumionej, ale jednak przebijającej się świadomości, że jest się niewłaściwym człowiekiem na niewłaściwym miejscu. Apodyktyczność sądów i upór mogą być próbą stłumienia własnego zakłopotania, a nawet przerażenia tym, co nas przerasta, lecz co uważamy za swoją powinność. Chęć zakrzyczenia innych (oponentów, a nawet ludzi, którzy tylko w dobrej wierze zadają kłopotliwe pytania) jest próbą zagłuszenia skrupułów w swoim sumieniu, przesłonięcia swych braków przez fanfaronadę, samochwalstwo, przez urzędowo-ideologiczny patos czy agresywną, inkwizytorską nadgorliwość. Gdy wrzeszczę na innych, to na szczęście nie słyszę też swego monologu wewnętrznego, który bywa demobilizujący.
Jak nadrabia miną człowiek niekompetentny, lecz próżny, bo przepojony poczuciem własnej ważności oraz uświęconej misji? Robi dobrą minę do złej gry. I przed sobą samym, i przed otoczeniem prowadzi wytrwałą i żmudną grę pozorów. Uspokaja go przekonanie, że tam, gdzie brak mu wiedzy, wystarczy intuicja i oparta na niej improwizacja – albo tylko samo w sobie namaszczenie i błogosławieństwo mocodawcy. Jeśli Ten, Który Wie Lepiej i Wie wszystko, powierza mi zadanie, którego sam się boję, to i tak musi to się dobrze skończyć. Tam, gdzie brak rozpoznania sytuacji, zasobów, układu sił, wystarczy wysiłek wytężony i niezachwiana gotowość do starań. Tam, gdzie brak argumentów, wystarczy mocna wiara. Tam, gdzie brak nam pewności, czy na pewno jest lub może zdarzyć się tak, jak chcemy, żeby było, wystarczy wola i determinacja w działaniu. Tam, gdzie jest opór, wystarczy nasz upór. Tam, gdzie ludzie nie wierzą w naszą rację lub w nasz sukces, wystarczy ich uświadamiać i zawstydzać, że są ludźmi małej wiary. A przecież wiadomo, że wiara góry przenosi. Katalog ignorantów
Każdemu, bądźmy szczerzy, zdarzyć się może popis ignorancji – jako wypadek przy pracy, z rozpędu albo pod wpływem emocji w pewnych sytuacjach. Nie jest to problemem dla nas ani dla otoczenia, jeśli przytomniejemy, wstydzimy się własnego zagalopowania, jeśli to jest incydentem, a nie regułą w naszym zawodowym i służbowym funkcjonowaniu. Problemem jest ignorancja jako powszedni i niepoprawny styl funkcjonowania, zwłaszcza kumulacja ignorancji w ślad za kumulacją władzy.
Taką uosabiają nie tylko ci, których – według kryteriów z dawnych epok – zaliczono by do kategorii “ludzi prostych”. Staje się ona polem do popisu dla ludzi wykształconych powierzchownie, połowicznie, którzy luki w swej wiedzy i myśleniu wypełniają watą frazesów, banałów, stereotypów, kompromitujących przesądów i zabobonów, improwizowanych domysłów, karkołomnych spekulacji, arbitralnych uogólnień. Takich ludzi – tylko częściowo (a przy tym i w tej części pozornie) kompetentnych, lecz całkowicie pewnych siebie – nazywa się potocznie półinteligentami. Ich częściowa kompetencja jest tyle samo warta, co częściowa świeżość jajeczka, ale ich samych to nie deprymuje, są bardzo ambitni, pewni siebie; im się należy.
Pół biedy, jeśli ignorantem jest tylko jedna osoba w zespole lub instytucji, choć może ona psuć krew i atmosferę, utrudniać lub unicestwiać pracę pozostałym, zwłaszcza w roli kierowniczej. Ale już katastrofą jest, gdy współdziała ze sobą (nawet współdziała, a nie rywalizuje) kilkoro półinteligentów czy ćwierćinteligentów, para czy tercet albo cały pluton dyletantów. Tadeusz Kotarbiński zauważył swego czasu, że „dwa półgłówki nie tworzą całej głowy”. Pozostając przy tej arytmetycznej analogii zauważymy, że z tym jest jak w iloczynie ułamków: 1/2 x 1/2 daje 1/4 – kooperacja dwojga półinteligentów daje takie rezultaty, jak wysiłek jednego ćwierćinteligenta. Ale o tym nie wiedzą lub nie chcą wiedzieć autorytarni zwierzchnicy, którzy – jak wiadomo – wolą otaczać się podwładnymi jeszcze mniej kompetentnymi niż oni sami, a jeśli już mają doradców, to takich, którzy ich słuchają i kombinują, jak zrealizować ich chore pomysły, zamiast się mądrzyć.
Jednak nie tylko osobnicy skrajnie niekompetentni tworzą “szum informacyjny” i są sprawcami chybionych działań oraz kompromitacji. Nie ustępują im pola intelektualiści w stanie nawiedzenia (uduchowienia) i spowodowanej tym lewitacji. Zwłaszcza uczeni i myśliciele w rolach ideologów, proroków, wychowawców oraz “mędrców doraźnych” służących usługami “pogotowia umysłowego”. Nie bez grzechu są także ostrożni – wydawałoby się – eksperci, specjaliści. Im też zdarza się wędrować poza obszarem swojej kompetencji, choćby wtedy, gdy nie umieją odmówić zamówieniom lub rozkazom niewłaściwie zaadresowanym. I mędrcy, i spece tracą ten dystans do siebie, kiedy ochoczo przyjmują rolę gwiazd medialnych, np. dyżurnych komentatorów, wygłaszających w biegu banalne lub bałamutne opinie na dowolny temat.
Besserwisseryzm
Władza, a przynajmniej wpływ, jaki zdobywa polityk, okazywany mu respekt, wręcz czołobitność może spowodować nie tylko to, że jego pewność siebie w sądach jest odwrotnie proporcjonalna do zrozumienia rzeczy, a wiara w słuszność i realność własnych zamiarów niewspółmierna do własnych umiejętności i obiektywnych szans. Może zrodzić charakterystyczne przekonanie o własnej nieomylności, potrzebę nieustannego dowodzenia własnej doskonałości i mądrości oraz pouczania innych. Wtedy szuka się nie tyle poparcia, ile okazji do uświadomienia lub zawstydzania tych, którzy za nami nie nadążają. Polityk wyobcowany, wyłączony spod kontroli społecznej staje się besserwisserem.
To niemieckie określenie znaczy dosłownie “ten, który wie (naj)lepiej”.
Besserwisserami zostają nie tylko dygnitarze i władcy w tyraniach, dyktaturach, ale równie dobrze politycy „demokratyczni” – upojeni perpetuum mobile swoich występów w mediach. Zdają się kompletnie nie rozumieć, że notorycznie są zapraszani do studiów radiowych i telewizyjnych nie z powodu swojej mądrości, przenikliwości ani nawet wtajemniczenia, ale z powodu swojego statusu (dopóki go zachowują) – dlatego, że aktualnie są (lub tylko wydają się) ważni, wpływowi, miarodajni dla reprezentowanych ugrupowań. Albo po prostu dlatego, że są „medialni”: błysną dowcipem, zagwarantują spektakularną kłótnię przed mikrofonem, a może „chlapną” coś, co stanie się medialnym przebojem. Przybiegają do mediów na każdy gwizdek, w trosce o autopromocję i o to, by nie wypaść z obiegu, utrzymać się w kursie, nie zostać zapomnianym. Gotowi wypowiedzieć się na dowolny temat – z jednakowym „znawstwem”, pewnością siebie i samozadowoleniem. To samo zresztą dotyczy niektórych politologów jako komentatorów.
Droga medialnego polityka lub medialnego profesora jest jak zjeżdżalnia w parku wodnym: zaczyna się od „wszechkompetencji”, „wszechwiedzy”, zawsze gotowej odpowiedzi na dowolne pytania, a nie kończy na popisach niekompetencji w dziedzinie własnej niekompetencji, lecz na potrzebie oświecania innych, dowodzenia, że JA ZAWSZE WIEM LEPIEJ.
Im wyżej zaszedł polityk w hierarchii partyjnej, parlamentarnej, rządowej lub medialnej, tym mniej odczuwa potrzebę słuchania, za to tym silniej – potrzebę gadania, zagadania, rezonerstwa i zwykłego popisu (patrzcie, jaki jestem świetny, jaki wszechstronny, niezwyciężony w pyskówkach).
Wspólnota ignorancji
Powstaje przeurocze błędne koło. Im mniej polityk, zwłaszcza ten przy władzy, słucha ludzi (ich zapytań, wątpliwości, informacji, opinii, postulatów), tym bardziej – jeśli zlekceważenie ich oczekiwań i ocen wiąże się z działaniem na ich szkodę – próbują go oni zmusić, by się przemógł, zmądrzał i zaczął słuchać, pytać, rozmawiać. Na co reaguje on coraz większą irytacją, coraz silniejszym przekonaniem, że są jacyś tępi, nierozgarnięci, a przynajmniej uparci, trzeba więc z nimi łopatologicznie. Więc intensyfikuje swój słowotok i serię rytuałów. Jeśli to nadal nie skutkuje, ale opór społeczny nie chwieje jego tronem, to dochodzi do wniosku, że nawet ta mowa-trawa do ludu nie ma sensu, szkoda gadać i rzucać perły przed wieprze.
Ile jest warte założenie indyferentnych i leniwych politycznie obywateli, że politykę najlepiej pozostawić politykom, i to w taki sposób, by przestali się kłócić, a działali pod jedną komendą i owocnie kierowali społeczeństwem? Dobrym podsumowaniem tego złudzenia jest komentarz Łagowskiego:
„Zadania, jakie ma do rozwiązania biznesmen, menedżer czy technokrata, względnie szybko uwidoczniają różnicę między zdolnymi a nie nadającymi się do swojej roli. W polityce takich ścisłych sprawdzianów nie ma”.
Dodałbym od siebie: jeśli nawet istnieją, to są zacierane i unieważniane „szumem ideologicznym” i faktem, że zwycięża nie ten, który naprawdę wie lub umie lepiej, lecz ten, kto ma więcej szabel albo jest cwańszy i bardziej popularny.
W konsekwencji, jak stwierdza Łagowski, „ignoranci i lekkoduchy mogą całymi latami zaprzątać uwagę społeczeństwa i, co gorsza, wpływać na jego najbardziej podstawowe interesy”.
Zmienić ten stan rzeczy nie będzie łatwo, gdyż już dawno nasi politycy – choć między sobą toczą walki i wojny zaciekłe – dość solidarnie zadbali o to, aby „produktem usług edukacyjnych” byli obywatele wyróżniający się analfabetyzmem politycznym. Polityczna ignorancja sporej części społeczeństwa znakomicie napędza kołowrót WŁADCZEJ IGNORANCJI polityków jawnie lub skrycie autorytarnych.