Gombrowiczowski „Kosmos” Krzysztofa Garbaczewskiego nie wita widzów Sceny Kameralnej Starego Teatru w Krakowie wnętrzem i atmosferą zakopiańskiego dworku, zamieszkałego ni to przez jakąś dziwaczną, groteskową postszlachtę, ni to strasznych mieszczan.
Wita nas, za pośrednictwem scenografii Aleksandry Wasilkowskiej, niezmierzonym firmamentem migotliwego kosmosu, owymi pascalowskimi, przerażającymi, niezmierzonymi, milczącymi, obojętnymi przestrzeniami. Wita także majestatyczną i niepokojącą muzyką oraz akcesoriami i atmosferą laboratorium szalonego uczonego, jakiegoś Fausta czy faustoida. Z sufitu zwisają odlewy uciętych dłoni, głów z szeroko rozwartymi ustami, z których wyzierają długie, wywalone jęzory, zwisają także spotworniałe, ogromne gałki oczne. Z sufitu zwisa też dziwna, ogromna masa, coś w rodzaju ociekającej plazmy, kształtem przywodząca na myśl ogromną macicę połączoną z wymionami. Nie jesteśmy daleko od skojarzenia z cieknącymi zegarkami i surrealistycznymi wizjami Salvadora Dali, z projektami scenograficznymi Jerzego Skarżyńskiego do „Rękopisu znalezionego w Saragossie” Wojciecha J. Hasa, a może też XVIII-wiecznych sztychów, ilustracji do francuskiej Encyklopedii, przedstawiającymi rozmaite akcesoria nauki i atrybuty natury. Co prawda na monitorze z angielskim przekładem dialogów pojawia się wyraz „Zakopane”, ale chyba tylko jako dalekie nawiązanie do formalnej scenerii „Kosmosu”, może jako aluzja do polskich korzeni Gombrowicza, może po to, by mniej przygotowany widz wiedział gdzie się znalazł, by się swojsko oswoił, by od pierwszej minuty nie utkwił w zimnej abstrakcji. Jednak Podhale i Krupówki lat trzydziestych nie są to ani na milimetr. Także owo rozpoczynające powieść spotkanie Witolda i Fuksa z powieszonym wróblem jest inne niż zazwyczaj. Tym wróblem jest bowiem człowiek, konkretnie kobieta, rozciągnięta na obrotowym bębnie niczym torturowana ofiara Inkwizycji. To już nie jest bagatelna ofiara okrutnych łobuziaków. To ofiara Losu, Egzystencji. Ecce Homo. Tylko czy ten z wizerunku Chrystusa w koronie cierniowej czy ten z okrutnego traktatu Friedricha Nietzsche?
W tym „Kosmosie” nie ma Witolda ani Fuksa, a właściwie jest Witold i Fuks razem wzięci, ujęci w postać młodej kobiety (znakomita, energetyczna jak współczesne młode, glamourowe kobiety, Jaśmina Polak). To czas kobiet? To one teraz, a nie mężczyźni tropią zagadki bytu, szukają sensu, porządku w tym chaosie, szukają rozwiązania tego rebusa, który nazywa się Bytem? Z kolei Katasia (Maciej Charyton), ta z szokującą wargą, jest mężczyzną, a raczej metroseksem, pani domu, żona Leona, występuje w postaci męskiej (Paweł Kruszelnicki). Leon zaś (kapitalny Roman Gancarczyk), to nie nobliwy i jowialny zarazem pan domu, emerytowany dyrektor banku, z jego „gaduchnum”, „słodusium” i „ti ri ri”, ale ktoś w rodzaju podstarzałego hippisa albo narkomana, odziany po hipstersku, ale – równie jak Leon „klasyczny” – żałosny w swoich obsesyjkach.
Sporą część scen, dialogów oglądamy na telebimie, w formie bezpośredniej transmisji video, dzięki kamerze wędrującej po scenie. To też zgodne z duchem, a raczej praktyką naszych czasów, gdzie więcej oglądamy, w telewizji, w Internecie niż widzimy i przeżywamy osobiście.
Przed przedstawieniem spotkałem w hallu, przypominam to nasz wielki poeta i eseista, Adama Zagajewskiego. Powiedziałem mu, że „Kosmos” to dla mnie jedna z najważniejszych powieści XX wieku. Obaj nie mieliśmy rzecz jasna pewności, że spektakl nas zadowoli, co on wyraził z tym swoim zniewalającym, czarującym, filozoficznym, lekko sfinksowym uśmiechem. Po końcowych brawach i zapaleniu świateł na widowni zobaczyłem, że Adama już nie ma. Być może wyszedł, bo mu się ten „Kosmos” nie spodobał, może z innej przyczyny. Mnie się spodobał. Moim zdaniem to jedna z najlepszych dotychczasowych, teatralnych realizacji tego tekstu.
Witold Gombrowicz – „Kosmos”, reż. Krzysztof Garbaczewski, Stary Teatr w Krakowie, Scena Kameralna, premiera 2017.