Niby to wszystko rozumiem, ale tak naprawdę rozumiem niewiele. Że wybuchło i zabiło, to wina Rosji. Bo gdyby nie rosyjskie rakiety lecące na Lwów, to ukraińskie kontrrakiety nie musiałyby zostać wystrzelone, ergo, ludzie pod Hrubieszowem by przeżyli. Ale ludzi naprawdę mało obchodzi, od czyich rakiet giną. Ludzie mają prawo się bać. I się boją.
Musiałem wziąć wieczorem xanax, żeby się uspokoić. Kiedy usłyszałem o tym, co się stało na Lubelszczyźnie, i o pierwszych wzmiankach, że to rosyjska, zagubiona rakieta spadła na nasze terytorium, zdałem sobie sprawę, jakie konsekwencje to za sobą niesie. Wojna pewna. Z czasem jednak, a nie spałem do późna, jęło do mnie docierać, że rzecz nie jest wcale taka oczywista, bo syreny się nie rozwyły, a telewizja i telefony wciąż działały. Sam pochodzę z Lubelszczyzny. Podzwoniłem od razu po znajomych dziennikarzach i ludziach zorientowanych, i jeszcze tej samej nocy wiedziałem, że to najpewniej ukraiński pocisk, który zgubił trajektorię. Wokół pełno pól i nieużytków, a ten musiał popaść akurat w ludzi.
Ani ta wiedza, że to ukraiński patron ani to, że przypadkiem, życia nieboszczykom nie wróci. Niewiele też pomogą zapewnienia, że to żaden intencjonalny atak, tylko, ot, przypadek. Sorry chłopaki, głupio wyszło. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Nawet ukraińskiej przeprosiny, o ile się pojawią, nic tu nie pomogą. Jedyne co może pomóc, to obrona przeciwlotnicza z prawdziwego zdarzenia i większa obecność wojskowa NATO. Bo jak już dostajemy rykoszetem raz, jest bardziej niż prawdopodobne, że dostaniemy drugi i trzeci, bo niby czemu mielibyśmy nie dostać. Co wtedy powiemy ludziom? Że tak musi być? Że to wszystko Putin? Nawet jeśli to prawda, to cóż z tego.
Słuchałem jednego z wojskowych, który po tragedii w Przewodowie słusznie zapytał, o skuteczność systemu antyrakietowego, który jest w naszym posiadaniu. Bo jeśli jest tak, jak powtarzają mądrzy od wojny, że ten wypadek był tylko kwestią czasu, to na co spożytkowano ten czas, przez ponad 200 dni rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Jak widać, niewiele uczyniono, żeby bomby nie spadały Polakom na głowy. A sokoro przez ponad pół roku nie zrobiono nic, lub przynajmniej mało, to niestety, jest duże prawdopodobieństwo, że przez kolejne pół roku zrobi się niewiele więcej. Co zatem można uczynić w tej sytuacji?
Mało. Jesteśmy na to za słabi, za ciency i za biedni, żeby w trymiga się dozbroić, a Zachód z pomocą tak szybko nie przyjdzie. Można spróbować wysiedlać ludzi ze wsi pod granicą. Na taki idiotyzm polski rząd mógłby nawet wpaść. Można też uciekać w głąb Polski, na własną rękę, do rodziny albo znajomych, bo każdy ze wschodu ma kogoś na zachodzie, za Wisłą. Można też, jeśli ktoś jest wierzący, a na wschodzie jest takich sporo, modlić się, żeby dobry Bóg uchował od głodu, ognia i wojny. To rozwiązanie najtańsze, ale niekoniecznie skuteczne. Ale niestety, tylko na takie na razie nas stać. Tak materialnie jak i mentalnie.
Zapewnienia premiera i prezydenta o tym, że jesteśmy bezpieczni nie bardzo mnie uspokajają. Ameryka wyraźnie tonuje sytuację. I bardzo dobrze. Tyle na razie można i należy zrobić, żeby pożoga wojenna nie rozlała się po świecie. Ale pojedźcie do Hrubieszowa, Tomaszowa czy Zamościa i zapytajcie ludzi, czy to wszystko sprawia, że chodzą spać spokojniejsi. Może dodatkowe zapasy xanaxu albo relanium na początek? Na to nas chyba jeszcze stać.