Dlaczego norweska lewica poniosła porażkę w wyborach?
Kiedy trwająca tradycyjnie około miesiąca norweska kampania wyborcza zaczynała nabierać rozpędu, siedziałem w podziemiach jednego z największych klubów studenckich w Oslo na feministycznym wieczorze zorganizowanym przez młodzieżówkę Socjalistycznej Partii Lewicy (SV). Otaczały mnie dziesiątki młodych socjalistek i socjalistów (w dokładnie tej kolejności, co istotne). Po 4 latach konserwatywnych rządów z udziałem jakże lubianej w polskim prawicowym internecie Partii Postępu (chociaż ostatnio widziałem, jak ktoś wyzywał ich od lewaków) lewicowy blok wygrywał wybory. Był ciepły sierpniowy wieczór. Miesiąc później, w strugach deszczu wzmaganego przez wichurę wyszedłem na krótko przed 22 z wieczoru wyborczego mojej nowej partii. Nie było sensu zostawać tam dłużej. Nie wiedziałem, czy mogę im jeszcze cokolwiek przekazać. Po drodze mijałem Youngstorget, gdzie od lat siedzibę ma Partia Robotnicza (Ap). Zrezygnowany, przelotnie spojrzałem na udekorowany czerwoną różą zupełnie socrealistyczny budynek. Jednak nieoczekiwanie przegraliśmy wybory.
Historyczny wynik
Skłamałbym pisząc, że wynik jest zaskakujący. Rozczarowujący – owszem. Niespodziewany w kontekście sondaży z ostatnich czterech lat – również. Ale tylko, jeśli wyjmiemy jeden sondażowy okres. Sierpień – wrzesień 2017. 11 września stosunkiem 88-81 mandatów prawicowy blok zapewnił sobie reelekcję. Pierwszą definitywną reelekcję konserwatywnego gabinetu w powojennej historii Norwegii. A więc stało się coś, co można uznać za moment historyczny.
Wybór, przed jakim co cztery lata stają norwescy wyborcy jest znacznie szerszy niż w Polsce. Żeby łatwiej połapać się kto jest kim, przed analizą wrzucam ściągawkę charakteryzującą bloki polityczne i partie kraju fjordów.
Bloki, pomimo sporego rozdrobnienia sceny politycznej, są dwa – „niebieski” i „czerwony”. Ten pierwszy, z norweskiego zwany też „borgerlige” co na nasz język można przełożyć na burżuazyjny, składa się z 4 partii prawicowych. Jego motorem napędowym jest Partia Konserwatywna (Høyre, H) premier Erny Solberg. Konserwatyści w praktyce są bardziej liberałami opowiadającymi się za ograniczeniem roli państwa w gospodarce i proeuropejską polityką. Drugą siłą niebieskich jest Partia Postępu (Fremskrittpartiet, FrP), która ma wszystko to o czym w Polsce marzy Janusz Korwin-Mikke, czyli realny wpływ na władzę w kraju. Innych różnic nie wykazano. Siły prawicy uzupełniają liberałowie z najstarszej w Norwegii Venstre („Lewica”, nazwą myląca, bo odnosząca się do rzeczywistości XIX-wiecznej) i protestanckiej Chrześcijańskiej Partii Ludowej (Kristelig Folkeparti, KrF), która z kolei jest najmniej przywiązana do trwania po prawej stronie sceny politycznej.
Siły lewicy, dziś już bardziej czerwono-zielone po tym jak istotną częścią bloku stała się agrarna Senterpartiet, są tradycyjnie skupione wokół Partii Robotniczej (Arbeiderpartiet, Ap, często anglicyzowana jako Partia Pracy, co nie jest dokładnym tłumaczeniem). Laburzyści przeszli długą drogę od rewolucyjnych strajków w latach 20-tych, po bycie spiritus movens norweskiego welfare state w okresie powojennym, aż do blairystowskiego zejścia do centrum. Na czele Ap stoi Jonas Gahr Støre, który przejął tę funkcję po powołaniu Jensa Stoltenberga na sekretarza generalnego NATO. Drugą opcją jest Socjalistyczna Partia Lewicy (Sosialistisk Venstreparti, SV). Założona w latach 70-tych partia miała swój moment na początku XXI wieku, kiedy wobec zejścia laburzystów do centrum stała się poważną alternatywą dla lewicowych wyborców. Później, już z niższym poparciem, była ważną częścią rządu Stoltenberga. Socjaliści deklarują realizację kompleksowego państwowego programu opiekuńczego, z silnym zaakcentowaniem problemów środowiskowych. Stoją na stanowiskach anty-UE i anty-NATO. Liderem SV jest Audun Lysbakken, który lata temu deklarował się jako marksista i rewolucjonista. Dzisiaj, podobnie jak reszta partii, nieco wygładził swoją linię polityczną. Trzecią czerwoną siłą lewicowej koalicji jest komunistyczna Rødt, założona w 2007 po fuzji maoistów z rewolucyjnymi socjalistami. Dzisiaj postulat rewolucji zastąpiła aktywna walka o prawa pracownicze i rewizję europejskich traktatów handlowych. Na czele R stoi Bjørnar Moxnes.
Dopełnieniem lewej strony są dwie zielone formacje – Senterpartiet (Sp), partia agrarna opowiadająca się za decentralizacją kraju i prorolniczą polityką rządu, która historyczna była główną siłą oporu przeciwko wejściu do Unii Europejskiej. W orbicie jest jeszcze Środowiskowa Partia Zielonych (Miljøpartiet De Grønne, MdG) walcząca głównie z wydobyciem ropy naftowej. Próżno u norweskich Zielonych szukać częstych na kontynencie aspektów socjaldemokratycznych, deklarują całkowitą niezależność od innych formacji.
Kiedy przychodzi do budowy koalicji rządzącej, norweska polityka okazuje się zupełnie prosta. Gra o gabinet premiera toczy się między socjaldemokratyczną Ap i konserwatywną H. Każda z nich ma „u boku” mniejsze formacje, zazwyczaj bardziej od siebie radykalne, od których wyników nieco mniej, ale wciąż zależna jest możliwość uformowania rządu. Partie wspierające konserwatystów, co do jednej, straciły w tych wyborach poparcie. Premier Solberg z resztą też niewiele, ale jednak straciła. KrF i V długo tańczyły na granicy progu wyborczego, kończąc z 4,2 i 4,4 procent poparcia. FrP osłabła, chociaż nie na tyle, na ile moglibyśmy jako lewica oczekiwać, utrzymując się na 15 proc. poparcia. Zupełnie odwrotna tendencja zapanowała na lewicy. Więcej mandatów zdobyli socjaliści, po raz pierwszy od dawna do parlamentu weszli komuniści, swój stan posiadania znacząco zwiększyła także stojąca po stronie „czerwonych” agrarna Sp, a jednego posła podobnie jak przed czterema laty wprowadzili Zieloni. Skoro cała prawica zeszła w dół, a cała niebędąca Arbeiderpartiet lewica skoczyła do góry, to matematyka tego wywodu jest prosta. Szanse na budowę lewicowego rządu pogrzebali laburzyści.
Helikopter w ogniu
Mając już nie tyle tezę, co pewien matematyczny fakt warto zastanowić się, co tak właściwie stało się z Arbeiderpartiet i czy było to w praktyce zależne od jej działań.
nałem o tendencji sondażowej w ostatnim miesiącu przed wyborami? Przez 3 lata i 10 miesięcy rządów prawicy, laburzyści utrzymywali się, z małymi wyjątkami, powyżej solidnego progu 30 proc.. Wraz z rozpoczęciem kampanii wyborczej coś w tej układance zaczęło się jednak sypać. Najbardziej alarmujące sondaże spadały aż do 25 proc.. Kryzys stał się faktem. Norweskie gazety wyliczyły, że Jonas Gahr Støre tracił dziennie 2000 wyborców. Co zatem stało się, a może raczej co się nie stało podczas kampanii wyborczej?
Zacznijmy od wrażeń empirycznych. Jonas Gahr Støre był słabym liderem opozycji i, przede wszystkim, słabym liderem lewicy. Ostatnie cztery lata upłynęły pod znakiem rządów koalicji H z FrP, koalicji podszytej skrajnie prawicową polityką strachu i demontażem państwa opiekuńczego. Dość wspomnieć, że urząd „ministra ds. integracji” przypadł Sylvi Listhaug, polityczce znanej z homofobicznych i rasistowskich wypowiedzi wygłaszanych przy aplauzie partyjnych wieców. Wydaje się, że to stwarzało całkiem dobre warunki dla opozycyjnej lewicy. Tak radykalnie prawicowego rządu Norwegia nie miała od czasów kolaboracyjnego rządu Vidkuna Quislinga z okresu II wojny światowej. To, niestety nie jest zabieg erystyczny.
Na pewno można było zrobić więcej. Można było na przykład sprzeciwić się postępującemu uśmieciowieniu rynku pracy. Albo delegowaniu zadań państwa opiekuńczego na barki prywatnych instytucji. Albo jakkolwiek zaznaczyć swój głos przeciwko wydobyciu ropy w okolicy Lofotów, bo będąc realistą odważniejszych zapowiedzi od Ap nie można było oczekiwać. Albo chociaż wyraźnie sprzeciwić się koncepcjom masowego odstrzału wilków. Not a big deal dla lewicy. Przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Poza tym laburzyści wykonali krok, który zaszokował opinię publiczną. Stanęli bliżej prawicy w kwestii kryzysu uchodźczego, a ich złotousty lider mówił o „norweskich wartościach znajdujących się pod naporem imigrantów”. Debata o imigracji jest lewicy potrzebna jak powietrze, tylko może niekoniecznie powinniśmy toczyć ją z pozycji prawicowych?
Zamiast tego laburzyści kontynuowali dość tradycyjną dla Norwegii kampanię opiekuńczą. „Szkoły i emeryci są ważniejsi niż cięcia podatków” głosił slogan wyborczy Ap. No pewnie, że są. Tylko czy to jest absolutnie najlepsza agenda, jaką można obrać w zalewie prawicowego ścieku? Jako lewicowiec przywykłem ostatnio do pięknych porażek lewicy. Do kapitalnej, otwierającej oczy Ameryki kampanii Sandersa, do lewicowego zwrotu laburzystów Corbyna, do świeżej i skutecznej mobilizacji francuskiej lewicy Mélenchona. Po tym wszystkim patrzyłem na uśmiechającego się do mnie z setek bilboardów w Oslo lidera Ap z rosnącą odrazą. Widać było u niego brak błysku, brak koncepcji, brak szansy na porwanie tłumów. A przecież wyniki wyborów pokazały, że tendencja w Norwegii jest całkiem podobna do tej w innych krajach zachodnich – lewica stopniowo zyskuje poparcie. „Wierzę w Norwegię” głosiły inne bilboardy. Uśmiechała się z nich przyjemna twarz starszej kobiety. Twarz, która przemawiała za rozwojem kraju. Bezrobocie nigdy nie było tak niskie jak dziś. Zyski z ropy mogą być jeszcze większe, jeśli odważymy się zaryzykować sprawy środowiskowe. Sztuką polityki jest umiejętność oddania szacunku przeciwnikowi. Szczególnie, jeśli przy spadających sondażach jest w stanie dobrze rozegrać decydującą batalię. Erna Solberg prawdopodobnie nie mogła rozegrać tego lepiej.
Bezrobocie u progu kampanii wyborczej faktycznie było najniższe od wielu lat. Liczba bezrobotnych wahała się między 2,7 a 3,2 proc. w zależności od przyjętych kryteriów. To poziom z okresu poprzedniego rządu centrolewicy. Tym samym Ap straciła jeden ze swoich głównych argumentów. Skoro konserwatywno – liberalny rząd potrafił osiągnąć bezrobocie na poziomie zbliżonym bądź nawet niższym do tego osiąganego tradycyjnie przez lewicę, to po co rynkowi pracy potrzebna jest lewica? Na dodatek socjaldemokraci nie zdobyli się na radykalniejszą retorykę walki z postępującym uśmieciowieniem umów. Założeniem była walka o stabilne zatrudnienie. Walka, którą stoczyła za nich prawica.
Nie chcę tutaj punktować każdej politycznej słabości Arbeiderpartiet. Nie mogę jednak nie wspomnieć o tym, że Jonas Gahr Støre podczas kampanii wyborczej zasłynął uśmiechniętym zdjęciem za sterami śmigłowca. W tym samym czasie Erna Solberg odwiedzała norweskie szkoły i szpitale. Żeby oddać temu helikopterowi sprawiedliwość, to akurat nie była największa wpadka lidera Ap, bo wybuchały wokół niego również afery o łamanie prawa pracy w stosunku do robotników w jego własnym domu. Ale, cholera, helikopter jest wciąż najbardziej wymowny.
Słodko – gorzki zwrot na lewo
Dziesięć lat po zjednoczeniu kilku komunistycznych organizacji pod sztandarem Rødt Storting uzyskał deputowanego na lewo od socjalistów. Luka, którą wypełnić ma Bjørnar Moxnes, istniała dwa razy dłużej. 20 lat temu, po wygaśnięciu mandatu Erlinga Folkvorda, radykalna lewica znikła z norweskiego parlamentu. Sam Folkvord był raczej białym krukiem – poprzedni radykalnie lewicowy epizod sięga lat 70-tych i ostatnich podrygów zupełnie dziś zmarginalizowanej Komunistycznej Partii Norwegii. Świeża i skuteczna w swoim przekazie partia komunistyczna Rødt jest za to na fali wznoszącej. Poniedziałkowe wybory dały jej 2,4 proc. poparcia (wzrost o 1,3 punkta procentowego w porównaniu z 2013 r.). Pomimo znalezienia się pod progiem wyborczym, do Stortingu wejdzie lider Rødt, Bjornar Moxnes. Zadziałała zasada, dzięki której partia może uzyskać mandat w okręgu, w którym procentowo udało jej się załapać do podziału mandatów, nawet jeśli w skali kraju nie zdobyła wystarczającego poparcia. W Oslo czerwonym zaufało 6,4 proc. wyborców. Szósty wynik. Lepiej niż Sp, KrF i MdG. Nic dziwnego, stolica Norwegii zawsze była radykalna. I często w swoim radykalizmie spoglądała daleko na lewo od laburzystów.
Czytając program komunistów chyba jedyny raz podczas tych wyborów nie czułem się jak na emigracji. Problemy, które Czerwoni dostrzegają w norweskim społeczeństwie i gospodarce to element uniwersalnej walki europejskiej lewicy. Kampanijne hasło „walki z nieegalitarną Norwegią” zostało przez nich potraktowane kompleksowo, acz z wyraźnym wskazaniem na problemy biedniejszej części społeczeństwa.
Na wyborcze sztandary obrali postulaty pracownicze, takie jak 30-godzinny dzień pracy, gwarancja zatrudnienia czy likwidacja niekorzystnych umów, które stają się plagą norweskiego rynku pracy. To w ich kampanii najmocniej zaakcentowany został problem szalejącej bańki finansowej na rynku nieruchomości, o której w swoich raportach alarmuje nawet OECD. Już dzisiaj kupno 40m2 w stolicy kraju to kwestia milionów koron (nawet dla jednego z najbogatszych społeczeństw Europy są to astronomiczne sumy), a widmo kryzysu mieszkaniowego jest jednym z największych wyzwań stojących przed norweskim welfare state.
Socjaliści z SV wskoczyli na plus po raz pierwszy od dołączenia do szerokiej lewicowej koalicji na początku XXI wieku, które okazało się politycznym samobójstwem z opóźnionym zapłonem. Wybory w 2001 roku, wobec totalnego pogubienia się przez Partię Pracy (tego samego pogubienia, które dało nam Blaira i Schroedera), zakończyły się 12,5 proc. poparciem dla Sosialistisk Venstreparti, czwartej siły tamtego parlamentu. Laburzyści dostali żółtą kartkę. Przyparci do muru stworzyli przed kolejnymi wyborami szeroką lewicową koalicję, z programem pisanym przy udziale związków zawodowych i socjalistów. Dla Norwegii skończyło się ośmioletnim centrolewicowym rządem. Dla SV spadkiem poparcia, kończącym się dramatycznym 4,1 proc. w 2013 roku. Moment przejęcia części radykalnej agendy i przyciągnięcia socjalistów przez Ap był momentem politycznej śmierci dopiero co rozpędzonej partii. Dzisiaj SV wolno, ale powstaje. Oczywiście zbiega się to z kolejnym zejściem laburzystów do centrum.
Wciąż są najbardziej kompleksową alternatywą dla socjaldemokratów. Przed wyborami socjaliści ogłosili pięć warunków wejścia w koalicję z Partią Robotniczą. Zakaz czerpania zysków z działalności opiekuńczej (chodzi m.in. o prywatne przedszkola i ośrodki pomocy azylantom), zakaz wydobywania ropy w pobliżu Lofotów, włączenie się w walkę o rozbrojenie nuklearne świata (przypomnijmy, Jens Stoltenberg jest sekretarzem generalnym NATO), zwiększenie alimentów i zwiększenie dostępności opieki nauczycielskiej w szkołach. Laburzyści nie przychylili się do tej deklaracji. I tutaj pojawił się problem, bo SV średnio miała możliwość aktywnej walki o swoje żądania w toku kampanii wyborczej. Nakierowanie armat na główną siłę krajowej lewicy przyniosłoby skutki odwrotne do zamierzonych i jeszcze bardziej pogrążyłoby czerwoną koalicję. Tak, często chwalony konsensualny, dość statyczny system norweskiej polityki nie jest łaskawy dla lewicy. I jest to problem, który w dzisiejszych warunkach urasta do kwestii kluczowej.
Istotnie, Socjalistyczna Partia Lewicy toczy bardzo gorący wewnętrzny spór, który można określić starciem koniecznego realizmu z potrzebnym idealizmem. Solą tej walki jest sprawienie, by na placu boju został konieczny idealizm. Czas – 4 lata. W tegorocznej kampanii SV, dość mocno rzucała się w oczy pozytywna, trochę bezpieczna retoryka. „Dołącz do walki o cieplejsze społeczeństwo” głosiły oficjalne materiały wyborcze partii. Można się spierać, czy jest to dzisiaj najskuteczniejszy z możliwych przekazów, na jaki mogą zdobyć się socjaliści.
Pod kątem lewicowej polityki warto jeszcze wspomnieć o Zielonych, którzy w norweskim wydaniu są jednak partią jedynie środowiskową. Próżno szukać u nich lewicowej agendy gospodarczej, niemniej postulat zakończenia wydobycia ropy naftowej w 15-letniej perspektywie, do którego politycznie zbliżyli się jedynie socjaliści, jest mocnym i jak pokazały wybory posiadającym pewne poparcie w norweskim społeczeństwie głosem. To, czy lewicowy mainstream norweskiej polityki dojrzeje do poważnej dyskusji o zakończeniu wydobycia ropy może być kluczowe nie tylko dla lokalnej, ale także europejskiej polityki środowiskowej i gospodarczej.
Takich czterech lat jeszcze nie było
Tak jak my nie przywykliśmy do posiadania jakiegoś szerszego wpływu na polską politykę, tak norweska lewica nie miała okazji przywyknąć do bycia opozycją dłużej niż 4 lata. Ta nowa sytuacja otwiera oczywiście nowe możliwości. Patrząc na tendencje wzrostowe obecnych wyborów można powiązać te możliwości z nadziejami. Nieśmiało, ale jednak Norwegowie pokazali, że przesunięcie polityki na lewo jest konieczne, by unieszkodliwić prawicowe koncepcje. Arbeiderpartiet nie zauważyła (albo nie chciała zauważyć) tego w 2017 roku i zapłaciła najwyższą cenę. SV problem zauważyła, ale poniekąd utknęła w klinczu grzecznej koalicyjnej polityki. Rødt na wspomnianej tendencji zbudowało swoją politykę i swój pojedynczy, acz niezwykle istotny mandat.
Logika wskazuje, że laburzyści powinni zejść teraz na lewo. Nie dość, że już raz ten manewr zapewnił im skuteczny kontratak po najgorszych w historii partii wyborach 2001, to jeszcze klasyczna europejska socjaldemokracja w osobach Jeremy’ego Corbyna czy Benoîta Hamona zdecydowała się już dawno na programowy krok w lewą stronę. Jest to oczywiście wizja niekorzystna dla radykałów. Ci mają 4 lata by przekonać Norwegię, a może i samych siebie, że centrolewicowa polityka zbankrutowała po raz kolejny w ciągu kilkunastu lat. Nie można sobie wyobrazić lepszego momentu, by wywrzeć presję na skostniały system polityczny.
Wynik poniedziałkowych wyborów powinien dać socjalistom wiarę w siebie i swoją politykę. Mając parlamentarne już wsparcie komunistów – bo te dwie partie darzą się wzajemną sympatią i skłaniają się ku współpracy – mogą tworzyć kompleksową alternatywę dla Ap. To, czy radykałowie nacisną za 4 lata na Ap, czy też Ap krokiem w lewo znów naciśnie na radykałów, wydaje się kluczową kwestią dla przyszłości tej „do cna zepsutej, lewackiej Norwegii”. Szczególnie, że Partia Postępu zaczyna robić sobie wrogów również na prawicy i może w tej kadencji okazać się tykającą bombą, rozsadzającą rządzącą koalicję. Lewica musi zrobić coś niewyobrażalnego, by nie odzyskać władzy za 4 lata. A może wcześniej, jeśli antyuchodźcza bomba przestanie tykać. I wysadzi prawicę.