Nie-pisowska część elit obrywa z armaty, którą sama współkonstruowała. I nie rozumie, jak do tego doszło.
„…O ile do 1989 r. można powiedzieć, że rządził ustrój tych samych zdrajców, którzy zamordowali »Inkę« i »Zagończyka«, to przecież po 1989 r. teoretycznie nie” – te słowa wygłoszone w Gdańsku przez prezydenta Andrzeja Dudę wywołały emocje wśród nie-pisowskiej części opinii publicznej. Politycy opozycji i liberalni publicyści oburzyli się, że głowa państwa zrównuje III RP z PRL. Nikt jednak nie zaprotestował przeciwko uproszczonej wizji historii naszego kraju w latach 1944 – 89 przedstawionej przez Dudę. Wynika z niej bowiem, że wszyscy ludzie zaangażowani wówczas w oficjalne życie publiczne, to zdrajcy mający na sumieniu egzekucję „Inki” i „Zagończyka”.
Tego typu narracja jest logiczną konsekwencją przedstawiania historii PRL w czarno – białych barwach, bez głębszej refleksji o ewolucji jego systemu politycznego oraz osobistych motywacjach milionów ludzi w nim żyjących. W narracji tej nie ma rozróżnienia pomiędzy stalinizmem a „odwilżą”, „małą stabilizacją” i tzw. dekadą Gierka itd.. Nie ma w niej wreszcie miejsca na uznanie, że wiele osób brało udział w oficjalnym życiu PRL kierując się politycznym realizmem i dobrymi intencjami.
Przeciw tej w istocie zakłamującej historię najnowszą opowieści nikt nie protestuje, bo oba dominujące dziś obozy polityczne w tej akurat sprawie są zgodne. Spór między nimi dotyczy tylko rozciągnięcia antykomunistycznej retoryki na III RP, która stanowi PiSowski oręż do delegitymizacji swoich przeciwników. Można zatem powiedzieć, że dziś nie-pisowska część elit obrywa z armaty, którą sama współkonstruowała. I nie rozumie, jak do tego doszło.
Tę dezorientację najlepiej widać na przykładzie kultu „żołnierzy wyklętych”. Po pożałowania godnych incydentach towarzyszących pogrzebowi „Inki” i „Zagończyka” z obozu antypisowskiego zaczęły płynąć głosy, że rządząca prawica zawłaszcza do spółki z faszystami pamięć o powojennym podziemiu zbrojnym, a to przecież prezydent Bronisław Komorowski podtrzymał inicjatywę swego poprzednika w sprawie ustanowienia państwowego święta „wyklętych”, która w parlamencie uzyskała poparcie platformerskiej większości.
Ale to właśnie ustanowienie 1 marca świętem było kamieniem węgielnym pod pisowską manipulacją historią, której dziś jesteśmy świadkami.
Manipulacją jest bowiem wrzucenie różnych grup zbrojnych, pozbawionych wspólnego dowództwa, do jednego worka pod nazwą „żołnierze wyklęci”. Kategoria ta obejmuje zarówno postaci tragiczne, ofiary powojennego terroru nowych władz, jak i zwykłych bandytów. Choć udało się w przestrzeni publicznej przewalczyć pogląd, że Rajs „Bury” to zbrodniarz, to wciąż usprawiedliwiane są inne mordy.
Podczas telewizyjnej dyskusji w programie „Bez Retuszu” uczestniczący w niej dyrektor TVP Historia oraz jeden z dyrektorów w IPN zlekceważyli przytoczone przeze mnie dane, że z rąk „wyklętych” zginęło 5 tysięcy cywili. Uznali, że w tej liczbie są przecież członkowie PPR i inni współpracownicy nowej władzy, których nie można uznać za niewinne ofiary. Bo jednym z elementów oficjalnego kultu „wyklętych” jest dziś przejście do porządku dziennego nad faktem, że żołnierze podziemia dokonywali samowolnych egzekucji na ludziach, którzy według nich byli zdrajcami tylko poprzez fakt zapisania się do wiejskiej organizacji PPR czy strzeżenia majątku publicznego przed szabrownikami z opaską MO na ramieniu. Publicysta Witold Gadomski na łamach „Gazety Wyborczej” opisywał kilka miesięcy temu rodzinną historię, że dla „wyklętych” wrogiem okazał się nawet jego bezpartyjny ojciec, którego rzekomą przewiną było uczenie niepiśmiennych chłopów w wiejskiej szkole.
„Żołnierze wyklęci” działali na prowincji, poza miastami. A gdyby mogli wymierzać swą sprawiedliwość w Warszawie? Na ich liście śmierci mogłyby się znaleźć takie osoby, jak Jacek Kuroń (członek ZMP), Bronisław Geremek (członek ZWM), Aleksander Gieysztor („teraz będziemy robić uniwersytet”), Tadeusz Mazowiecki (członek PAX) i dziesiątki tysięcy innych osób uwikłanych w relacje z ówczesną władzą. Także dziadkowie tych, którzy dziś biegają po ulicach w koszulkach z symbolami NSZ – wszak w leśnych oddziałach było pod koniec lat 40. kilkanaście tysięcy partyzantów – na 25 milionów mieszkańców ówczesnej Polski.
Istotą kultu „żołnierzy wyklętych” wcale nie jest upamiętnienie ludzi o tragicznych losach jak „Inka”. Jest nią moralna i polityczna delegitymizacja osób, które na różne sposoby funkcjonowały w oficjalnym życiu PRL na różnych etapach trwania ówczesnego państwa. I dotyczy ona także osób, które w swym życiorysie mają poza „kolaboracją” z systemem również kartę dysydencką.
Oczywiście, jest to delegitymizacja selektywna i w swym efekcie paradoksalna, bo obejmuje wielu dawnych opozycjonistów, a wyłącza peerelowskich prokuratorów z pisowskim mandatem poselskim; obejmuje Wajdę, ale wyłącza Pietrzaka.
Skomplikowana historia powojennego zbrojnego podziemia została zredukowana do dychotomicznego podziału: dobro vs. zło. Wcześniej takiej redukcji poddano cały okres PRL. A uproszczona, pozbawiona półcieni historia łatwo przekształca się w pełen emocji oręż w walce politycznej. Obie strony dzisiejszego sporu tę broń stworzyły. PiS jej użył.