„Jak zachowaliby się Polacy, gdyby u nas zdarzył się taki zamach, jak w Barcelonie?”
Takie pytanie postawiła proowadząca w Superstacji. Doskonałe pytanie, na które nie dało się odpowiedzieć w ramach 10 minutowej audycji, podczas której i ja, i mój interlokutor zdążyliśmy zaledwie przerzucić się jakimiś ogólnymi równoważnikami zdań na ten temat. Ale do dziś nie daje mi ono spokoju. No właśnie: jak? Polaka portret własny, pielęgnowany w naszych pełnych fałszywego patriotyzmu duszach nie pozostawia wątpliwości: oczywiście stanęlibyśmy ramię w ramię porzucając swary oraz kłótnie i piękniejąc z każdym ruchem spędzilibyśmy najbliższe miesiące solidarnie dając odpór przeciwnościom losu i złym ludziom. Polacy bowiem, jak głosi popularna ludowa mądrość, na co dzień skonfliktowani i zatomizowani, raptownie się jednoczą, kiedy przychodzi duża bieda: wojna, rozbiory, wielkie katastrofy. Kąpaliśmy się w tej bajce całe dziesięciolecia, nie dopuszczając żadnych wyjątków. Chętnie więc, oglądając obrazki z Barcelony widzimy szlachetne (bo szlacheckie) twarze polskich obywateli, którzy niosą wodę potrzebującym, wynoszą rannych, własną piersią zasłaniają słabszych. Całkiem to być może, nie mam serca odrzucać takiego scenariusza.
Nie daje mi jednak spokoju jeszcze jeden obrazek, dużo bardziej mroczny. Dzień po. I następne dni. Kiedy opadną pierwsze emocje, kiedy zaczną się spekulacje „kto winien”. Bo u nas ktoś zawsze musi być winien. Kiedy zaczną się poszukiwania sprawców, niekoniecznie tych właściwych, tylko winnych tym, że są podobni czymkolwiek do przestępcy, który dokonał zbrodni. Kiedy wspaniały nasza patriotyczna wspólnota narodowa zacznie porównywać kolor skóry współobywateli, sprawdzać jaki symbol religijny wisi na ścianie i czy wisi w ogóle, kiedy powodowani emocjami ludzie zaczną wsłuchiwać się w akcent przypadkowo spotkanego na ulicy przechodnia, kelnera czy ekspedienta w sklepie. I wyciągać szybkie wnioski z tych obserwacji. Wciąż mam w uszach falset niedawno zmarłego złego starca, który krzyczał o płynących imigrantach „Zatapiać! Zatapiać!” pokazujący, jak łatwo nawet inteligentni ludzie dają się wciągać w atmosferę linczu. I jakoś nie ma wątpliwości, że szybko po tragedii podobnej do barcelońskiej zaczęłyby płonąć lokale sprzedające kebaby, demolowane byłyby wietnamskie rynki, bici byliby Ukraińcy na ulicach polskich miast. Zamieszki w Ełku, pobicie Ukraińca w Gdańsku, skatowani tureccy studenci… Przecież to się już dzieje. Zawsze byliśmy tacy czy to praca oficjalnej propagandy ostatnich lat? Stawiam na to drugie, choć myślę sobie, że ciemne instynkty od dawna gdzieś w nas tkwiły, tylko przyczaiły się na pewien czas. A kiedy okazało się, że jest przyzwolenie na jawnie okazywana nienawiść, można już było je spuścić ze smyczy. Bo obcy przynoszą choroby, robactwo i w ogóle nam zagrażają. Aż dziw, że minister spraw wewnętrznych nie wzywał wprost, by topić albo strzelać. Nie musiał zresztą, dopowiedzą sobie te słowa odpowiednio przygotowani mentalnie patrioci.