Weronika Książek wątpi w deklaracje polityków Prawa i Sprawiedliwości, którzy intensywnie mówią ostatnio o zburzeniu Pałacu Kultury i Nauki.
Więc zaczyna swój artykuł tak: „Umówmy się, nikt nie wysadzi w powietrze warszawskiego Pałacu Kultury”. I już tutaj pojawia się pierwszy problem, który czyni z poglądów mojej redakcyjnej koleżanki jedynie myślenie życzeniowe. Owszem, miłe uszom ludzi kulturalnych, ale co z tego?
Otóż umowa, jak jej definicja wskazuje, jest zgodnym porozumieniem się „dwóch lub więcej stron…”. Z kim red. Książek chce się umawiać? Ze mną albo ludźmi zbliżonymi do jej poglądów umawiać się nie ma sensu, bo i tak w większości spraw jesteśmy zgodni. Również, a może przede wszystkim w tym, że niszczenie dóbr kultury właściwe jest barbarzyńcom intelektualnym i członkom zbrodniczych formacji terrorystycznych. Umawianie się zaś z prominentnymi funkcjonariuszami PiS, mówiącymi rzeczy równie głupie jak groźne, jest niemożliwe.
Po pierwsze dlatego, że umowa zakłada formę porozumienia. Oni nie chcą się z nikim w tej sprawie porozumiewać. Mają całkowicie w dupie inne opinie i poglądy niż ich własne. To najważniejsze.
Po drugie czy ktoś, kto publicznie obnosi się ze swoimi chorymi obsesjami i żąda ich urzeczywistnienia, jest aby na pewno stroną, która jest zdolna do podejmowania czynności prawnych? To problem techniczny, ale też istotny.
Jeżeli zatem mamy do czynienia z ludźmi opętanymi szaleństwem, wszelkie argumenty racjonalnej natury nie mają tu zastosowania. Można, tak jak Weronika robi, liczyć tysiące wywrotek do wywiezienia gruzu po zburzonym Pałacu Kultury i Nauki, udowadniając, że taka operacja jest niemożliwa. Można epatować zagrożeniem dla życia i bezpieczeństwa ludzi w mieście, jakie niesie wysadzanie wielkiego gmachu, licząc, że dla Glińskiego i Kownackiego ludzkie istnienie jest jakąś wartością.
Można udowadniać wszystko, używając logiki i pojęć ze świata, który jest tym ludziom całkowicie obcy. Nie da się wody kroić nożem, a powietrza łapać obcęgami, mówiąc krótko, nie można używać narzędzi do operacji, w której nie mogą mieć żadnego zastosowania. To jest przypadek mojej redakcyjnej koleżanki Weroniki Książek. Jest ona człowiekiem dobrym, a zatem trochę naiwnym, przepełnionym wiarą, że z każdym można się dogadać. Nie można. A na pewno nie z tymi ludźmi.
Oświadczam zatem z pełną powagą: nie ma granicy, której ekipa Kaczyńskiego nie przekroczy, jeżeli to zaspokoi ich ambicje lub urzeczywistni rojenia, jakie w sobie pielęgnowali od lat. Nie ma świństwa, którego nie zrobią, żeby ich kompleksy choć trochę się najadły hodowaną właściwą im nienawiścią, a ludzkim strachem i krzywdą. Nie ma świętości, na którą nie podniosą ręki, by nabrały kształtu wizje ich czarno-białego świata, tłumaczonego pojęciami prostymi jak konstrukcja cepa, z manichejskim złem ukrywającym się w każdym, do wykrycia przy pomocy tylko im znanych metod.
I podpowiedzi dziennikarzy nie mają tu nic do rzeczy. Oni tylko relacjonują gejzery myśli swoich rozmówców, ciesząc się naiwnie, że będą mieli wysoką oglądalność, bo ludzie lubią niskich lotów rozrywkę. Karpie cieszące się na Wigilię to przy nich nad wyraz przewidujące stworzenia.