59928522_766204557113405_2029245023702220800_n
Siedzę od dwóch dni na greckiej części wyspy Evia, która jeszcze się nie spaliła. Daleko od pożaru-na szczęście, i jeszcze dalej od polskiego piekiełka, które, po dwakroć na szczęście, tak bardzo mnie nie grzeje, jak grecki skwar i miejscowe wino. I dobrze mi z tym, po trzykroć. A Gowin mnie ani ziębi, ani grzeje, bo znam człowieka. Po czterokroć.
Jarosława Gowina poznałem dawno temu, kiedy zaczynałem pracę w Sejmie, w biurze prasowym PO. Gowin zaczynał wówczas swoje posłowanie, jako pierwszoroczniak z Krakowa, wkraczający na polityczne salony, redaktor z wydawnictwa Znak. Na dzień dobry prezentował się dostojnie i nobliwie. Te wełniane marynarki z pulowerem, nawet w lato. Szanowałem chłopca za ów angielski sznyt, bo od zawsze kochałem się w tym, co brytyjskie, z wyjątkiem ich kobiet i kuchni. Gowin zaś kochał politykę i ta od razu go wciągnęła, jak dziurka nosowa koks. Był jednak przy tym miłym facetem; miłym, dla szarego człowieka. I uczynnym. Tak przynajmniej go zapamiętałem. Często się z Gowinem spotykałem, z racji moich służbowych obowiązków. Razu pewnego napisałem duży tekst; reportaż o wykluczeniu mieszkaniowym młodych ludzi, których wolny rynek skazuje na samotność pariasów i spycha w zalegalizowaną bezdomność, bo ile by uczciwie nie pracowali i nie zarabiali, nie dorobią się własnego mieszkania, nawet z kredytem na czterdzieści lat, bo kołdra ciągle będzie za krótka. Nikt wówczas nie drukował tak długich tekstów, bo to nieludzkie tyle pisać i czytać. Zagadnąłem któregoś dnia Gowina na sejmowym korytarzu, czy by nie rzucił okiem na tekst, pod kątem publikacji w “Znaku”. Gowin zgodził się bez zająknięcia. Tekst przeczytał. Spodobał mu się. Tak przynajmniej twierdził. Dał go do druku, do miesięcznika. Tekst się ukazał. Ludzie czytali. Chwalili. Autor nie zrobił jednak zawrotnej kariery, ani nie dostał pulitzera. Pracował jeszcze jakiś czas w Sejmie. Z Gowinem stykał się coraz mniej, bo ten, w przeciwieństwie do autora, dopiero rozpoczynał swój marsz ku władzy. Najpierw u boku Tuska, później Kaczyńskiego, choć z ambicjami grania na siebie. Z tym, że zawsze ciążył mu jego bramkarski kompleks. Bo Gowin z powołania i zamiłowania jest bramkarzem. Zaczynał w Czarnych Jasło, a kończy jako głęboka rezerwa polskiej prawicy. Kończy. Na dziś. Choć mam przekonanie, że jeszcze o nim usłyszymy.
Gdyby Gowin chciał jedynie spokojnie trwać i czekać dni ostatnich, mógłby w zasadzie nic nie robić; głosować tak, jak każe mu prezes, a wraz z nim jego nędzna kanapówka. Grać rolę przybocznego, jak ongiś PSL przy Platformie, i nic złego, przynajmniej do końca kadencji, by mu nie groziło. Ale Gowin ma ambicje i umie czytać politykę. Doskonale wie, że gdyby wybrał wariant pasywny, Kaczyński zjadłby go razem z całym zagonem za rok albo dwa. Co się zaś tyczy ludzi i stanowisk, nic na to Gowin poradzić by nie mógł. Ludzie muszą z czegoś żyć. Nie każdy był w przeszłości prezesem Znaku. Rozsierdzając Kaczyńskiego,. Jarosław Gowin doskonale wiedział, jaki los go spotka. Podobnie jak jego liberałów i Porozumienie. Tych ostatnich jednak nie zamierzał Gowin brać na swoją szalupę. On cały czas płynie jedynką i nikt prócz niego i kilku uwiązanych do boi za nim nie przetrwa tego sztormu. Większość cofnie swoje poparcie dla Gowina na godzinę po dymisji i wiernie i biernie będzie wspierać Kaczyńskiego, jako nieformalne koło poselskie renegatów i pogrobowców po większym (fizycznie!) Jarosławie. Sam zaś duży (fizycznie!) Jarosław uda się na chwilę do swojego krakowskiego Sulejówka, w którym będzie sondował własne szanse na powrót do…Platformy. Zan się w końcu z kolegami z PO jak mało kto i jest z nimi po jednych pieniądzach. Kto wie, może w jego ostatnim tańcu liczonym na mniejszościowy rząd i fotel marszałka, a w konsekwencji przyspieszone wybory, uda mu się w ogólnym zamieszaniu ugrać więcej niż mogłoby mu się kiedykolwiek wydawać. Bo ambicji u Gowina jest co najmniej tyle, co wzrostu. W odwodach wciąż pozostaje bliski mu nijakością i chrześcijańskim zacięciem Hołownia, z którym też można dobić targu, gdyby Tusk postawił zaporowe warunki. Gowin to bramkarz, który nie boi się ryzykownych interwencji. Te, czasami kończą się spektakularnymi golami przeciwnika ale równie często są efektownymi paradami, po których ręce same składają się do braw. Ważne jest, że ma nadal głód piłki i nie boi się ryzykować na przedpolu. Choć niestety, w piłce najczęściej zapamiętuje się bramkarzom ich kiksy albo obronione karne, ale tych największych (historycznie!) ceni się za powtarzalność, przewidywalność i serce do gry. To Jarosław Gowin też ma zapewne wielkie, podobnie jak wszystko inne, jak mniemam. Szkoda tylko, że jego ambicja cały czas wyprzedza go na rowerze o dwie długości, bo w tym tempie nigdy jej nie dogoni. Ale punkt dla niego, że przynajmniej próbuje.