…czyli „koniec historii” w czasach PiS
„W Polsce odradza się patriotyzm, budzi się masowa świadomość fundamentalnej roli rodziny w społeczeństwie. Odzyskujemy dumę z własnej historii, trwa narodowe odrodzenie” – lewituje „mocarstwowo” Robert Tekieli w tekście „Klęska liberalnego mesjanizmu” w tygodniku „Gazeta Polska”. Nie jest w tym nastroju odosobniony. Pisowscy propagandyści w rolach dziennikarzy, i ci skupieni w mediach rządowych, i ci z prawackich gazet, Karnowscy, Pospieszalscy, Sakiewicze, Rachonie, Lisiccy i liczna reszta tego towarzystwa spod ciemnej gwiazdy, wszyscy oni czynią wrażenie ludzi, którzy – niczym trzy dekady temu Francis Fukuyama – uwierzyli w ślad za nim w koniec historii. Wygląda na to, że w ich perspektywie, rządy PiS to triumfalne i szczęśliwe domknięcie historii Polski.
Conrad: absurdalność wschodniej bajki
Tekieli, przed wielu laty wolnościowy publicysta i współtwórca anarchizującego „bruLionu”, dziś konwertyta na religiancki konserwatyzm, rozciąga ten triumf na skalę globalną, co ma mieć potwierdzenie także w „konserwatywnej rewolucji amerykańskiej” Donalda Trumpa. Triumfując z powodu „klęski liberalnego mesjanizmu” martwi się Tekieli „usunięciem Boga, fundamentu kultury, ostatecznego odniesienia”. Nie pamięta jednak lub nie chce pamiętać, że od kiedy na Zachodzie „usunięto Boga” z życia publicznego, nie było tam i nie ma od stuleci wojen religijnych lub z religią w tle, a szczęśliwą wolność od dominacji religii w życiu publicznym pogardliwie nazywa „ideologią humanocentryczną”. A przecież powinien zapoznać się ze słowami Josepha Conrada (mija rok 160 rocznicy jego urodzin), z pochodzenia polskiego szlachcica, konserwatysty i sui generis katolika, przeciwnika rewolucji i wszelkich odmian socjalizmu, czyli w końcu „reakcjonisty”, który o religii katolickiej tak napisał: „Nie jestem ślepy na zasługi chrześcijaństwa, ale irytuje mnie absurdalność wschodniej bajki, z której się wywodzi. Może to być idea wielka, doskonaląca, łagodząca, współczująca, ale z zadziwiającą łatwością ulega okrutnym zniekształceniom i jest jedynie religią, która przez nierealność swych postulatów sprowadziła bezgraniczne cierpienia na niezliczone dusze na tej ziemi”. Być może zrozumiałby wtedy, że jego (Tekielego) teza o szczęściodajnej i dobroczynnej roli religii w życiu społecznym bywa kwestionowana nawet przez artystów i myślicieli o takiej proweniencji jak Conrad.
DKPP: byczo jest
Wróćmy jednak do „naszych baranów”. Owe triumfalistyczne potoki słów, euforyczne logoreje, orgiastyczne hymny na chwałę pisowskiej władzy i jej prawdziwych czy urojonych sukcesów – jeśli szukać dla nich analogii – są w swoim robionym optymizmie podobne do języka propagandy hitlerowskiej i stalinowskiej. Dziennikarze i propagandyści czynni na późniejszych, po 1956 roku, etapach historii PRL (czasów Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego) nie mogą się nawet umywać w poziomie gorliwości propagandowej do heroldów pisowszczyzny. Ba, nawet stary jak wszelka władza tzw. urzędowy optymizm funkcjonariuszy obecnego rządu nie umywa się do ich żarliwych wzlotów. Największe samodurstwo parlamentarzystów i dygnitarzy partyjnych oraz rządowych PiS pobrzmiewa umiarem w porównaniu z tym poziomem lizusowskiej euforii, który reprezentuje Dziennikarski Korpus Pisowskich Propagandystów ( dalej: DKPP). Nawet tacy główni samochwalcy szydłowego rządu, jak mistrz autopiaru i fantasta Mateusz Morawiecki, czy upojony swoją rolą prawie plautowski „żołnierz samochwał” Macierewicz wydają się na ich tle niemal chłodnymi, ostrożnymi realistami. Trudno orzec, czy są oni, ludzie DKPP, naprawdę aż tak „wierzący”, czy tylko tak cynicznie służalczy czy też może swoim propagandowym krzykiem chcą zagłuszyć własne poczucie niepewności, lęku, że może ów stan „końca historii”, który głoszą każdego dnia, jest tyle wart, co sławetna przepowiednia Fukuyamy…. Ważniejszy od tego jest kłopot, jaki ludzie DKPP mogą mimowolnie sprokurować władzy – uśpienie jej zdrowej czujności. Ich bezustanne i pozbawione cienia krytycyzmu prawdziwie bizantyjskie w stylu chwalenie władzy i tureckie bicie przed nią pokłonów może bowiem przynieść efekt uśpienia. Zamiast spełnić kiedyś być może na rzecz władzy, w jej czarną godzinę, ostrzegawczą rolę „gęsi kapitolińskich”, mogą okazać się usypiaczami, jak ów dworak z jednej z powiastek filozoficznych Woltera, który wschodniego satrapę upajał codziennie mantrą słów: „Cóż za wdzięk, cóż za prezencja, ileż uroków posiada, ach jak jego ekscelencja musi być ze siebie rada”. Te zachwyty nad „kocim” albumem Kaczyńskiego czy sakiewiczowy „całus skradziony naszej pani premier przez Macrona” (czytaj: w geście pokajania się prezydenta Francji przed polską szefową rządu), to prawdziwe perełki nieznośnego już na tym etapie lizusostwa w rodzaju opowieści o „Soso kochającym dzieci i kwiaty”. Bo DKPP czyni władzy niedźwiedzią przysługę choćby wtedy, gdy z namiętnością godną lepszej sprawy akcentuje fakt obecnej słabości opozycji. DKPP jest bowiem w paśmie negatywnym swej działalności, w deprecjonowaniu opozycji, w eksponowaniu jej słabości, rozbicia, jałowości, bezprogramowości, śmieszności bardziej intensywny nawet niż paśmie pozytywnym, czyli w chwaleniu władzy. Jest to tak ostentacyjne, że aż czyni wrażenie zaklinania rzeczywistości, rzucania „na psa uroku”, pukanie w niemalowane. A przecież błąd DKPP polega nie na tym, że ich aktualna diagnoza stanu opozycji jest błędna, jako że jest ona w znaczącym stopniu niestety trafna, ale w tym, że stan obecny traktują jak wieczny, jakby historia znieruchomiała po wieczne czasy. („Z sowieckim swiazom po vecne casy” – głosiły w husakowskiej Czechosłowacji przydrożne banery propagandowe, które mieniły mi się w oczach, gdy w latach siedemdziesiątych jechałem przez ten kraj jako turysta). Jak widać, choroba „wierzących”, nadgorliwców, która nakazuje im wierzyć we własne rojenia jest niemożliwa do wykreślenia z listy chorób władzy. To ten sam syndrom, który przed wyborami 1989 roku dotknął pewnego partyjnego sekretarza PZPR ze Słupska, co z jasnym optymistycznym przekonaniem obnosił się ze swoim zmartwieniem „by partia za mocno nie wygrała” z „Solidarnością”, bo mogłoby to wywołać akty społecznego niezadowolenia. Ten sam syndrom wiele lat później dotknął Platformę Obywatelską w postaci wiary w to, że „nie ma z kim przegrać”. W dowcipie z „radzieckiej półki” syndrom ten wystąpił w postaci zmartwienia pewnego „gienierała”, który jedyną swoją troskę w obliczu możliwości wojny ZSRR z Chinami wyraził słowami: „Ale gdzie my ich wszystkich pochowamy?” Swoją drogą to zdumiewające, że w dzisiejszym, zmiennym jak kalejdoskop, zdradliwym jak ruchome piaski świecie jest aż tak wielu, wydawałoby się, światłych i zorientowanych ludzi, którzy gotowi są uwierzyć, że to co dziś, będzie trwać w nieskończoność. Jakby nie docierało do nich prawo dynamiki wszelkich procesów fizykalnych, do których należą także podziemne, niedostrzegalne dla oka ruchy tektoniczne, w końcu zachodzące także w postaci procesów społeczno-politycznych. Nad działaniami DKPP unosi się groteskowy nastrój dobrze wyrażony kadrem z pierwszej, dokonanej w 1956 roku ekranizacji „Kariery Nikodema Dyzmy”, z Adolfem Dymszą w roli tytułowej. Jako ilustracja pierwszych „triumfów” Dyzmy w roli prezesa Banku Zbożowego pojawiają się na ekranie nakładające się na siebie, migające czołówki gazet, z cytatami z jego „wiekopomnych” wypowiedzi, w tym najradykalniejsza w optymizmie deklaracja: „Byczo jest!”
Nieubłagana logika dyktatury
Zostawiam już jednak DKPP z ich luksusowymi (dziś) złudzeniami i sygnalizuję to, co mnie napawa troską, a co wiąże się z konsekwencjami dopinania przez walec PiS akcji likwidowania ustrojowych instytucji demokratycznego państwa prawa, jakim mimo wszystkich poważnych, a nawet ciężkich wad, głównie natury społecznej, była III RP. Jeszcze kilka kroków legislacyjnych, jeszcze kilka praktycznych aktów politycznych i personalnych i zaczniemy żyć w państwie autorytarnym już nie in statu nascendi, ale w tę formę finalnie ukształtowanym. Jeszcze kilka metrów na drodze walca PiS i ci wszyscy, którzy nawet krytykując PiS kwestionują jednak diagnozy o dyktaturze, bo „można publicznie krytykować władzę” i „istnieją opozycyjne radia, telewizje, gazety oraz internet” przekonają się, że są naiwnymi pięknoduchami, bo za chwilę tego pasma wolności może już nie być. Apetyt rośnie bowiem w miarę jedzenia i historia nie zna przykładu silnej, podkreślam – silnej, przeżywającej dobrą koniunkturę dyktatury, która dokonałaby samoograniczenia swojej pazerności na władzę, na kontrolę wszystkiego i wszystkich oraz zdecydowałaby się na pohamowanie własnych aspiracji do administracyjnego narzucenia innym swoich porządków i swojej ideologii. To się zwyczajnie w naturze nie zdarza, bo nawet jeśli w aparacie są jednostki skłonne do takiej refleksji, to nie są one w stanie powstrzymać logiki systemu, który działa na zasadzie samoczynnego agregatu. Nieubłagana logika wszelkich dyktatur sprawia, że ten stan rzeczy w Polsce, który dziś, u schyłku roku 2017 odbieramy jako przerażający, zasmucający, a co najmniej wysoce dyskomfortowy, za rok-dwa-trzy cztery-możemy wspominać jako czas szczęśliwej Arkadii, pełni wolności i demokracji.
Jak wyjść z zarazy?
Nawet jednak przyjęcie tej diagnozy nie unieważnia wyłożonego wyżej przewidywania, że i taka dyktatura może się nie okazać wieczna, najdelikatniej rzecz ujmując. A skoro tak, to nasuwa się pytanie, co nastąpi „po PiS”, bo samo tylko odsunięcie „ich” od władzy nie załatwi wszystkiego. Utopijną naiwnością bowiem może okazać się wiara (mam podejrzenie, że jest ona rozpowszechniona, choć się o tym głośno nie mówi), że gdy już PiS, prędzej czy później, utraci władzę, nastąpi prosty powrót do ustrojowego status quo ante, do „miłego, słodkiego życia”, do „demokratycznej normalności”, do „dawnych, dobrych czasów” i dokona się happy and. I wiara w to, że odrażających aparatczyków PiS, te polityczne potwory, żądnych władzy, autorytarnych psychopatów działających według zdefiniowanej przez Michela Foucault zasady „nadzorować i karać”, te śmieszno-straszne, groteskowych, karykaturalne figury z „Ucha prezesa” zastąpią w końcu kulturalni demokraci, sympatyczni inteligenci o KOD-owskiej proweniencji, a przynajmniej spokojni, wyzbyci fanatyzmu funkcjonariusze wywodzący się z dzisiejszej, liberalno-demokratycznej opozycji. Czyli, że znów „wszystko będzie dobrze”. Ci, którzy wierzą w taki happy and, powtórzą błąd porewolucyjnych francuskich Burbonów, którzy „niczego się nie nauczyli i niczego nie zrozumieli”. Otóż wcale tak łatwo dobrze nie będzie. Badaczka Wielkiej Rewolucji Francuskiej Monika Senkowska-Gluck napisała kiedyś książkę „Jak wyjść z rewolucji”, w której pokazała jak potężne okazało się piętno, jakie na Francji wywarły nie tak w końcu długie lata „burzy i naporu”, z okresem jakobińskiego Terroru na czele. I z jak wielkimi trudnościami kraj ten wracał w koleiny w miarę normalnego (jak na ówczesne standardy) społeczeństwa, z jakimi trudnościami społeczeństwo francuskie wychodziło z traumy życia w państwie permanentnego stanu wyjątkowego. Podobny temat podjął Bronisław Baczko swoim obszernym eseju „Jak wyjść z Terroru”. Nie ominie to i popisowskiej Polski. I tak na przykład, powstaje, pierwsze z brzegu, pytanie, co hipotetyczna nowa, popisowska władza zrobi z powołanymi do życia przez PiS opresyjnymi instytucjami i zasiadającymi w nich tłumnie pisowskimi kadrami? I czy decydując się, dajmy na to, na ich radykalną depisyzację nie pójdą po prostu szlakiem wytyczonym przez poprzedników? I czy przyjęcie formuły „gwałt niech się gwałtem odciska” nie będzie oznaczało, że „demokraci” nie są wcale lepsi od PiS? A logika odwetu, choćby nawet miła była naszemu sercu, nie jest demokratyczna. Albo czy służbom specjalnym, policji, prokuraturze nawet pod nowym, „demokratycznym” kierownictwem, instrumenty zgromadzone przez PiS nie wydadzą się na tyle poręczne, by uznały, że warto by się ich wyzbywać? I czy zasada „nie ma wolności dla wrogów wolności”, choć może być bliska niejednemu, nawet bardzo demokratycznemu i wolnościowemu sercu, to przecież z zasadami liberalnej demokracji nie będzie mieć wiele wspólnego? I czy nie okaże się, że jedyną drogą prowadzącą do wyjścia z państwa PiS będzie zwołanie Konstytuanty? Podobnych pytań i „linków” do nich można by sformułować setki. To, co PiS zrobiło przez te dwa lata, co robi dziś i co jeszcze zrobi w przyszłości odciśnie na organizmie państwa i społeczeństwa polskiego potężne, głębokie piętno, pozostawi nie tylko blizny, ale także bolesne, trudno gojące się, a nawet ślimaczące się i gnijące rany, a w organizmie państwa i społeczeństwa otorbione siedliska niebezpiecznych bakterii. Demokracja to zbyt skomplikowany organizm, by po jego wieloletnim łamaniu i gwałceniu, dało się go przywrócić ot tak, „na pstryk”, z dnia na dzień, jednym aktem najlepszej nawet demokratycznej woli.
Casus Babeufa: użytek ze znienawidzonej gilotyny
Przypomnę tylko, że potermidoriańska władza Dyrektoriatu, która doszła do władzy pod hasłem położenia kresu Terrorowi i szaleństwu rządzenia za pomocą gilotyny, trzy lata później, w 1797 roku, na tejże samej gilotynie ścięła jakobińskiego epigona i pogrobowca Grakchusa Babeuf. Nie wahała się użyć znienawidzonego, także symbolicznie, narzędzia swoich śmiertelnych wrogów. W tym tkwi memento i źródło troski poważniejszej i bardziej realnej niż prędzej czy później skazane na demaskację płonne, mocarstwowe złudzenia pisowskich propagandystów spod znaku DKPP i ich obłudna, krokodyla troska z powodu lichej kondycji antypisowskiej opozycji.