8 listopada 2024

loader

Chyba można już chodzić do lasu?

Zołnierze_V_Wilenskiej_Brygady_AK

Ciekawy wywiad z dr hab.Magdaleną Lubańską, adiunktką Zakładu Teorii i Badań Współczesnych Praktyk Kulturowych, członkinią rady dydaktycznej kierunku etnologia i antropologia kulturowa UW, przeprowadził Aleksander Kaczorowski, opublikowany w Newsweeku nr 5/2021r. pt: „Strach wejść do lasu”. I to nie z powodu wirusa, lecz współziomków z nie tak dawnej przeszłości!

Słowa uznania tym, którzy takie tematy podejmują, wiedząc, że na pochwałę raczej nie zasłużą. Sprawa tużpowojennych działań tzw. „ … wyklętych” jest opisywana szeroko i pozytywnie, a ich „zasługi” w odbudowie narodowej tożsamości i demokracji chyba lepiej oddają często słyszane słowa ludu: „O tak! Wyklęci, przez nas wszystkich!”. Nie uwłaczając znanym przykładom godnych postaw, nie usłyszymy wiele o ich niezłomności czy heroizmie. W świetle owych dokonań, warto wspomnieć, że „bandami” ludzie nazywali wszystkie formacje leśne, także AK, zanim te i podobne pojęcia nowe władze zaczęły przypisywać całej opozycji.

Po przejściu frontu, w 1944r.,na wschodnich rubieżach nie było żadnych władz, więc ci bojownicy stawali się zarządcami, korzystając często z wzorców, jakie właśnie poznali. Zadaniem okolicznych mieszkańców, mimo powszechnej biedy, było zapewnić owym bojownikom wszystko. Ale i tak Polacy mogli czuć się uprzywilejowani, z wyłączeniem tych, którzy nie chcieli np. „oddać żydka”, którego udało im się przechować; przecież nie mogli tego robić za darmo! Tak było na zalesionym Podlasiu, ale też 3 lata wcześniej, po wyzwoleniu od Sowietów w 1941 roku. Polecam też lekturę wspomnień żołnierzy Września podążających na odsiecz W-wie , np.: my tu w lesie, lecą na nas bomby, a tam „panny przybierają odświętne sukienki, przystrajają wieś na przyjęcie nowych władz” Okazuje się, że nie tylko na przygraniczach Niemców nie uważano za najeźdźców. O pogromie w leżącym poza głównymi szlakami Radziłowie, lokalni mieszkańcy wiedzieli wszystko od 7 lipca 1941r. To tylko 20 km od Jedwabnego. Do końca lat 80-tych żyli nie tylko świadkowie, ale i uczestnicy owych wydarzeń. Z relacji teścia i jego sąsiadów, słyszałem, np:„ ten się rozpił, ….., tamtego Bóg pokarał ….., a ów nietykalny, bo w milicji, partii …,itp), A przezwiska: „ty żydotłuku! czy „gestu żydowskiego wskazującego na żydowską bródkę” używano często, gdy dochodziło do sąsiedzkich kłótni.

Dr. Magdalena Lubańska wspomina w wywiadzie o sprawnej organizacji powojennych grup na Podkarpaciu – leśnych i kolejowych, którzy osaczali powracających z robót przymusowych, zabierali im wszystko, co ze sobą przywieźli a ich samych w okrutny sposób mordowali. Choć podobne i równie ohydne przykłady są znane też na Podlasiu, to mało kto, jak dotąd, zwracał uwagę na organizacyjną sprawność owych wydarzeń, zakładając, że „ to rozwścieczony tłum, bezmyślna masa…..” itd. Jak to ważne, przywołam bliski mi przykład, znany od lat 70-tych z rzeczonego Radziłowa. W czerwcu 1941r. Sowieci uciekli i zanim usadowiły się władze niemieckie, porządkiem zajęły się grupy lokalnych „patriotów– narodowców”; tak należało ich zwać. Zaczęły od akcji likwidacyjnych mniejszych skupisk żydowskich, przeprowadzanych nocą, przy użyciu sprzętu codziennego użytku, broni bowiem było niewiele. Robota była ciężka, niebezpieczna i mało skuteczna, (niedobitki uciekały w pole, walczyły na ulicach), a przykład Wąsosza wykazał, że większe skupiska wymagają lepszej organizacji, nie można „iść na żywioł”. Takimi skupiskami były Radziłów i Jedwabne. Gdy w Radziłowie pojawili się Niemcy, ustalili coś z miejscowym aktywem i odjechali. Wieści po okolicach rozchodziły się szybko, toteż celu wizyty nie dało się ukryć; były wątpliwości, ale proboszcz Radziłowa wyjaśnił, że bezbożników …. to nie grzech, a po wszystkim da rozgrzeszenie; (ponoć słowa dotrzymał) Tuż po owej wizycie, rozpoczęła się „gorączka majątkowa”. Doświadczony już komitet, zaczął od spędu ludzi na rynek; uzgodnienia szczegółów akcji, wyboru stodoły, podziału majątku itp. Z dobraniem wykonawców/chętnych kłopotów nie było, jednak zadania należało dokładnie rozdzielić.
Zapanowanie nad tłumem ok. 500-600 ludzi, i ich eskorta drogą do odległej 1 km stodoły, wymagało dyscypliny, a że wszystko dopracowano, akcja przebiegła bez zakłóceń. Oprócz wyznaczonych „aktywistów”, z nielicznych gapiów mógł dołączyć się ten, który zgłosił problem i chęć jego rozwiązania. 7 lipca czarny dym i krzyk/wycie ludzi niosły się na pobliskie wsie. Po dobrze wykonanym zadaniu, każdy otrzymał „co mu się należało”. Po zakończeniu „akcji” przybywali z okolicznych wsi , by obejrzeć co się stało, a raczej zostało. Ku ich rozczarowaniu okazało się, że majątek nie był już wolny, tylko spalona stodoła była niczyja, o czym żartując, opowiadano. Komitet utrzymywał porządek do końca, „dbając” także o tych, którym pożogi udało się cudem uniknąć. Żadnej samowoli, nie licząc sporadycznych plądrowań przez najbliższych sąsiadów, którzy coś wcześniej upatrzyli.

Działo się to na trzy dni przed Jedwabnem, gdzie zastosowano sprawdzone już, na nieco większą skalę rozwiązania z Radziłowa, z poszerzeniem składu osobowego o lokalnych aktywistów. Z licznej społeczności żydowskiej pozostały przerażone niedobitki. Niedługo po „akcji”, jeden z rolników, chcąc ratować piękną dziewczynę, zgłosił się z prośbą o ślub. Ksiądz (nie ten z Radziłowa), widząc ciemnowłosą dziewczynę, ponarzekał, lecz w końcu: „Ale to będzie kosztowało …”. Zgodził się na zapłatę zbożem, więc ów rolnik zawiózł wszystko co miał. Ksiądz wskazał na strych – a tam wielka pryzma ruszała się od wszelkiego robactwa. Rolnik ten opowiadał o owym „miłosierdziu” dopiero w latach 80-tych, dodając jednak ze zrozumieniem, że wtedy znaczyło ono życie.

A w Radziłowie po owej „akcji, ale też wiele lat potem, opowiadano sobie: ten wziął kamienicę po krawcu, ten po piekarzu, ten po lekarzu …, podając nazwiska każdej spalonej rodziny (T. Gross wymienił niewielu, zapewne z ostrożności). Jako przybysz (mam żonę z Radziłowa) nazwiska te znałem na długo przed Grossem, ale sądziłem, że te opowiadane okropności są zmyślone. Lecz „gesty żydowskie” pokazywane sąsiadom, czy wyzwiska były realne. To absurd, by tak bohaterski lud, walczący z wrogiem, mógł czegoś takiego się dopuścić!. Ciemny lud opowiada brednie, podobnie jak ojciec o Katyniu, o którym słyszał i czytał w niemieckiej prasie. Toż to wroga propaganda – tak wtedy myślałem!. Ale zapaliła się też iskierka, bo podobnych opowieści pojawiało się więcej. Przypomniałem też niektóre z lat 60-tych, także rodzinne. To co spotkało Żydów opowiadano w sąsiedzkich pogawędkach ze spokojem, a nawet zadowoleniem, że ich nie ma, bo to wszy brud itp. W Augustowie, skąd pochodzili rodzice, też doszło do masowego mordu po wkroczeniu Niemców w 1941r. Mówi się że zrobili to Niemcy, ale odkąd pamiętam, temat masowego grobu znajdującego się tuż po sąsiedzku, był jakoś dziwnie niewygodny i w rozmowach omijany, mimo iż działo się to tuż obok. Moi rodzice, nie będąc (chyba) antysemitami, opowiadali jak przed wojną z Żydów „żartowano”, bez cienia refleksji, że mówią o ludziach, których spotkał tragiczny los. Np. wytargać za brodę miały prawo nawet dzieci (opultany w chałaty, oganiał się jak od much), a wywrócenie straganu i okradanie było już zadaniem młodzieży. A przecież były to czasy zwane „normalnymi”.

Magdalena Lubańska opisuje tużpowojenny nastrój panujący na Podkarpaciu, gdzie zorganizowane grupy czekały na wracających z robót przymusowych. Ale na Podlasiu bywało podobnie. Po przejściu Sowietów na zachód, przez około rok uzbrojone grupy leśne były zmorą dla miejscowej ludności i niemal przejęły zwyczaje okupanta. Skończyła się uprzejmość i jako władze zajmowały się głównie oczyszczaniem kraju z obcego elementu. Wojna się skończyła, miejscowi i nieliczni Żydzi co przeżyli sądzili, że można już cieszyć się wolnością, ale ta nikomu niezrozumiała „walka wyzwoleńcza” trwała, a jej ciężary dźwigali ludzie pragnący tylko pokoju. Opornych czy ociągających się nie traktowano łaskawie.

Wywiad M. Lubańskiej przywołał mi wspomnienia z lat dziecinnych. Nie było wtedy telewizorów, zastępowały je sąsiedzkie pogawędki tzw. „wieczorówki”. Szczególnie ciekawe były opowieści ojca, o jego 6-letnim pobycie na robotach w Niemczech. Pracował u bauera z Francuzem, nauczył się dwóch języków, więc lubił potem pogadać z autochtonami, których kilku się ostało (rejon Olecka). Francuz wyjechał już w końcu 1944 roku, więc ów starszawy bauer, rzekł: Franc! (ojcu było Franciszek) – jestem stary, farma jeśli chcesz, jest twoja. Ojciec po namyśle poprosił o możliwość odwiedzenia rodziny i zabrania żony. Wyposażył więc ojca w furmankę, parę koni i wraz z tym co zgromadził, nazbierała się pełna fura, a do Augustowa było ok.1000 km.

Dotarłszy do Guben nad Odrą, napotkał czerwonoarmistów, którzy zabrali wóz, konie, a w zamian podarowali taczankę ze szkapą, która zaraz zdechła. Dalsze 600 km szedł pieszo kontemplując: ruskie, wojna, trudno, ale ci niedbalce zapomnieli o pieniądzach, więc nie jest źle. Ale w ojczyźnie witały go już grupy „patriotów”, a ci okazali się już bardziej skrupulatni. Dziś dowiadujemy się: to żaden rozbój, to za zasługi w walce z okupantem!. Wrócił jak biblijny Łazarz, co też z racji nazwiska przylgnęło do niego na wiele lat. Ale nie narzekał, cieszył się życiem. Po krótkim pobycie zamierzał wrócić do owego Niemca, ale konsolidowały się już nowe władze, i potrzebowały „wykształconych ludzi”. Dalsze losy były już mniej ciekawe, zmarł w 1972 roku, przeżywszy 63 lata.

Wspomnienia, o których piszę, i które przywołał wywiad z Magdaleną Lubańską nie są tak okrutne, ale dzięki nim zrozumiałem, dlaczego ojciec nie miał żalu do owych „patriotów”. Nie stracił wszystkiego, bo zachował rzecz najcenniejszą – życie. Ci, o których opowiada autorka, mieli mniej szczęścia. Podobne przykłady radzenia z panującą powszechnie powojenną biedą, nie należą do chlubnych i nie ograniczały się niestety do Podkarpacia. W innych regionach wielu było równie zaradnymi jak ci, o których interesująco opowiedziała Magdalena Lubańska, za co należą się jej słowa uznania. Piszą też inni, podkreślając „zasługi” owych wyklętych przez nowe powojenne władze. Dzięki takim głosom jak dr. Lubańska owe zasługi należy uzupełnić i stwierdzić: Owszem, ale zanim wyklęły ich nowe władze, większość z nich była już wyklęta przez miejscową ludność skazaną na ich władztwo. Nie oszukujmy się, postawy heroiczne, które tak obecnie pielęgnujemy, były rzadkością. A ofiary –cóż? Takie były czasy!

Postawiliśmy jakiś krzyż, kamień i sumienia mamy spokojne.

Małgorzata Kulbaczewska-Figat

Poprzedni

W stronę świeckości państwa czyli jak działać na rzecz zmiany relacji państwa z Kościołem katolickim

Następny

Czysta, brutalna prawda. Jesteście gotowi?

Zostaw komentarz