Biedny to kraj, ta nasza Polska. Dla wielu jest jak dojna krowa. I zrobią wszystko, by móc doić ją jak najdłużej.
Przyznam szczerze, że mieszkając we Wrocławiu, reprywatyzacją gruntów warszawskich nie interesowałem się w jakiś szczególny sposób. Kiedyś, dawno temu, mogliśmy się we Wrocławiu obawiać, że to Niemcy wrócą, by odzyskać swój były Breslau. Ale tamte lęki, to już przeszłość, dzisiaj razem z nimi jesteśmy w zjednoczonej Europie. Tymczasem okazuje się, że w Warszawie, w samym środku Polski, ktoś systematycznie zamienia naszą stolicę na swoje pieniądze. Piszę „ktoś”, bo dzisiejsi macherzy, prywatyzujący metr po metrze Warszawę, nie mają wiele wspólnego z właścicielami nieruchomości wywłaszczonymi dekretem Bieruta. Żywiołowa „dzika reprywatyzacja” Warszawy jest domeną obrotnych prawników i cwaniaków, którym obcy jest interes społeczności miasta i lokatorów przejmowanych budynków. Wiedzą o tym najlepiej mieszkańcy sprzedani wraz ze swoimi mieszkaniami i rzuceni na żer „czyścicielom kamienic”. W reprywatyzacyjnym biznesie liczy się tylko zysk, a ten niejednokrotnie okazuje się bardziej intratny niż w Ameryce, podczas gorączki złota. Poza tym – najważniejszy jest czas. By przedwcześnie nikt nie zmienił reguł gry.
To little and too late
Dzisiaj nie wiemy jeszcze, czy wieloletnie przyzwolenie Platformy Obywatelskiej i prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz na „dziką reprywatyzację” było przestępczą „mafijną ośmiornicą”, czy tylko głupotą i bezradnością rządzących. O tym zadecyduje prokurator. Ale politycznie sprawa jest zupełnie jasna: to rządząca Warszawą Hanna Gronkiewicz-Waltz ponosi odpowiedzialność za to, że wiele nieruchomości warszawskich zostało pochopnie oddanych w ręce handlarzy. Dzisiaj, dyscyplinarne wyrzucenie paru skompromitowanych urzędników nie jest niczym innym niż tylko beznadziejną próbą obrony stanowiska przez panią prezydent. „To little and too late”, czyli: „za mało i za późno” – tak lapidarnie podsumował działania Gronkiewicz-Waltz premier Leszek Miller. Zresztą znaków zapytania związanych z reprywatyzacją jest więcej.
Rok temu została uchwalona w Sejmie poprzedniej kadencji ustawa zwana „małą ustawą reprywatyzacyjną”. „Małą”, bo nie rozwiązywała wszystkich problemów związanych z reprywatyzacją. Ale stawiała w miarę skuteczną tamę „dzikiej reprywatyzacji”. I prezydent Komorowski, zamiast podpisać ustawę przegłosowaną przecież przez własne środowisko polityczne, skierował ją prewencyjnie do Trybunału Konstytucyjnego. Dzięki temu zabiegowi prezydenta, macherzy od gruntów warszawskich zyskali dodatkowy rok. Trudno odnieść inne wrażenie niż to, iż była to gra na czas. Podobnie zresztą grał na czas Trybunałem Konstytucyjnym poprzednik Komorowskiego, Lech Kaczyński – w sprawie Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych.
Czas dla SKOK
W roku 2009 Sejm uchwalił ustawę o SKOK-ach, nakładającą na Kasy szereg wymogów kontrolnych. Dla wszystkich było jasne, że sytuacja, w której SKOK-i mogą funkcjonować poza kontrolą Komisji Nadzoru Finansowego, dobiega końca. Wówczas prezydent Lech Kaczyński, miast podpisania ustawy, skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego. A Trybunał tylko ostatnio działa tak żwawo, wtedy czas płynął tam leniwie. Koniec końców ustawa o SKOK przeleżała się w Trybunale Konstytucyjnym 2 lata! Dzięki temu szefostwo SKOK-ów zyskało cenny dla siebie czas. Skutek? Dzisiaj wszyscy, jako klienci banków, pokrywamy miliardowe straty Kas, które splajtowały. Dotychczas Bankowy Fundusz Gwarancyjny wypłacił klientom upadłych SKOK-ów prawie 4 miliardy złotych.
Upadek banków?
Mechanizm gry na czas, stosowany przez lobbystów różnej maści, doskonale poznałem będąc posłem VII kadencji. Gdy Sejm uchwalał przepisy stawiające mniejszą czy większą tamę „dojeniu” Polski i Polaków, zaczynała się gra na czas. Gdy prezesi banków zorientowali się, że mój projekt ustawy drastycznie obniżający opłaty za korzystanie z kart płatniczych zyskał poparcie większości sejmowej i zostanie przegłosowany, rozpoczęli batalię o to, by uzyskać jak najdłuższy termin vacatio legis. Słowo wyjaśnienia: w Polsce do niedawna obowiązywały najwyższe w Europie stawki tzw. interchange, czyli opłat na rzecz banków, naliczanych od każdej płatności kartą. Bywało tak, że ze 100 złotych płaconych przez klienta, sprzedawca dostawał tylko 97 złotych, a 3 złote zabierał bank. Te horrendalnie wysokie opłaty były źródłem bajecznych zysków banków, dzięki samej opłacie interchange zarabiały one grubo ponad miliard złotych rocznie. Gdybyśmy ten miliard podzielili na 365 dni w roku, to mamy 3 miliony zysku dziennie! Czy w takiej sytuacji kogoś dziwi, że lobbyści wytoczą najcięższe działa, by walczyć o każdy dzień zwłoki w wejściu w życie niekorzystnych dla siebie przepisów?
Prezesi banków chcieli opóźnić wejście w życie obniżki interchange aż o 730 dni (o 2 lata), a gdy moja poprawka do ustawy zredukowała ten czas o prawie 80 procent, odpalili prawdziwą bombę. Wiceprezes Narodowego Banku Polskiego wystosował do posłów dramatyczny list, grożąc, że poprawka Elsnera, wprowadzająca szybką obniżkę interchange, zdestabilizuje system bankowy w Polsce. Nie bacząc na groźby bankierów, postawiłem na swoim! A banki mają się dobrze.
Banki doją frankowiczów
Niestety, nadal trwa „dojenie” kilkuset tysięcy polskich rodzin, które kiedyś dały się złapać bankom na tak zwane kredyty frankowe. Obecnie, gdy kurs franka szwajcarskiego oscyluje wokół 4 złotych, ci kredytobiorcy są dla banków kurami znoszącymi złote jaja. Zdają sobie z tego sprawę wszyscy politycy, od lewej do prawej strony sceny politycznej. I wiedzą, że problem wieloletnich kredytów frankowych sam się nie rozwiąże.
W ubiegłej kadencji Sejmu Platforma Obywatelska przygotowała projekt ustawy o przewalutowaniu kredytów frankowych, a SLD uzupełnił go poprawką obciążającą banki 90 proc. kosztów przewalutowania. Jednak pod naciskiem lobby bankowego, PO schowała gotowy już projekt do szuflady. Rozwiązania korzystne dla frankowiczów zapowiadał też prezydent Duda, jeszcze przed wyborami. Póki co, poza zapowiedziami, nie uchwalono w Sejmie nic. To typowe. Bo czas biegnie. I ci, co mają zarobić – zarabiają. Każdego miesiąca na konta banków wpływa kolejna rata horrendalnie drogich kredytów frankowiczów. Bankierzy liczą kasę – zadowoleni – bo frankowicze to dobrzy płatnicy. A politycy? Jak Hanna Gronkiewicz-Waltz, zarzekają się: to nie nasza wina.
Zarobić na ekranach
Czy ktoś poniósł odpowiedzialność za to, że autostrada A2 z Warszawy do Łodzi została szczelnie „zaekranowana”? Ekrany stoją nawet w szczerym polu, bo przepisy tak sformułowano, że trzeba było je budować nie tylko tam, gdzie mieszkają ludzie, ale również tam, gdzie być może kiedyś w przyszłości ktoś wybuduje sobie dom. Wyliczenia mówią, że koszt ekranów sięgał 25 proc. kosztów budowy autostrady. Niegospodarność widoczna gołym okiem! I aż trudno uwierzyć, że tyle pieniędzy kosztowało zapewnienie ciszy mieszkańcom pobliskich miejscowości. Można podejrzewać, że prawdziwym celem plagi ekranów była chęć „wydojenia” Krajowego Funduszu Drogowego i przy okazji również sięgnięcie po fundusze unijne przeznaczone na budowę dróg w Polsce. Bo ktoś na produkcji setek kilometrów ekranów zarobił. Zarobili ci, którzy je stawiali. I jedni, i drudzy mieli zresztą dość czasu. Bo tak się składa, że najpierw ekrany wybudowano, a dopiero potem podniósł się rwetes, że to głupota. I przepisy zmieniono. Ale nic to, na niezły zarobek mogą liczyć jeszcze ci, którzy za parę lat będą przerdzewiałe ekrany rozbierali.
To nie ja
Otwarte Fundusze Emerytalne to klasyka. Widać tam szczególnie wyraźnie, jak bierność i „nicnierobienie” rządzących jest na rękę tym, dla których „czas to pieniądz”. Niech nikt nie próbuje wytłumaczyć Leszka Balcerowicza i rządzącej wówczas AWS, że przez pomyłkę „zapomniano” wpisać do ustawy górnej granicy prowizji pobieranej przez OFE. I że w jakimkolwiek cywilizowanym kraju byłoby to możliwe, by z każdego odkładanego na emeryturę 1000 złotych, fundusz emerytalny zabierał na wstępie nawet 100 złotych dla siebie. A jednak! Lata mijały, rządy się zmieniały, coś tam, kawałek po kawałku, drapieżnym OFE ujmowano. Ale zawsze zostawiając czas i możliwości, by móc przyszłych emerytów dalej „doić”. Dzisiaj trudno to dokładnie policzyć, ale „dzięki” OFE emeryci są co najmniej o kilkanaście miliardów złotych biedniejsi. Gdybyśmy ustawili w jednym szeregu wszystkich rządzących przez te lata i zadali pytanie: dlaczego? Z większości ust usłyszelibyśmy tylko: to nie ja! Akurat Hanna Gronkiewicz-Waltz nie wysiliła się na oryginalność, zapewniając o swojej niewinności w aferze reprywatyzacyjnej w Warszawie.
W mętnej wodzie
W zasadzie moglibyście, moi czytelnicy, odwrócić gazetę na następną stronę i czytać dalej. O tych, dla których „czas to pieniądz”. I o wielu politykach. Idących na rękę tym, czy tamtym. Zarabiającym legalnie, półlegalnie i nielegalnie. System CEPiK (Centralna Ewidencja Pojazdów i Kierowców), mimo wyłożonych na ten system olbrzymich pieniędzy, od lat nie może doczekać się wersji finalnej. To bardzo na rękę macherom różnych biznesów samochodowych, złodziei samochodów nie wyłączając – brak sprawnej ewidencji pojazdów. Od lat nie możemy doczekać się w pełni sprawnego systemu informatycznego w służbie zdrowia, dokumentującego każdy krok pacjenta. To też na rękę… Wiadomo: „w mętnej wodzie łatwiej ryby łowić”. A jaki to skarb dla urzędów, że na rozlicznych terenach Polski od lat nie ma planów zagospodarowania przestrzennego. W ten sposób tysiące urzędników codziennie staje się panami życia i śmierci każdego budowanego garażu i wieżowca.
I tak dalej, i temu podobne…