zamach World Trade Center
Są takie daty, które zapadają w pamięć na lata. Przypominamy sobie, co robiliśmy i gdzie byliśmy, gdy 11 września 2001 waliły się sławne wieże World Trade Center. W moim wypadku było to w czasie ostatniej z moim udziałem sesji Unii Międzyparlamentarnej w Wagadugu, stolicy Burkina Faso. Tak się złożyło, że przemówienie w dyskusji plenarnej w imieniu delegacji polskiej wygłaszałem kilka godzin po zamachach, które wstrząsnęły światem. Miałem wtedy okazję, by publicznie – w imieniu polskich parlamentarzystów – wyrazić solidarność z narodem amerykańskim i naszą gotowość udziału w walce z wznoszącą się falą islamistycznego terroryzmu.
Wracam nieraz myślami do tamtych chwil. Czy zdawaliśmy sobie wówczas sprawę z tego, jak dalece jedenasty września 2001 roku stanie się datą przełomową w stosunkach międzynarodowych? Po latach gorzkich doświadczeń dziś lepiej niż wtedy rozumiemy, że to właśnie wówczas kończył się – jakże krótki – okres wielkiego optymizmu, z którym żegnaliśmy dziesięciolecia „zimnej wojny” i witaliśmy nową erę demokracji i pokojowej współpracy między narodami.
Wielkie, wręcz przełomowe znaczenie zamachów jedenastego września jest konsekwencją tego, jak na te zamachy zareagowało największe mocarstwo światowe – Stany Zjednoczone. To właśnie amerykańska odpowiedź na 11 września 2001 roku określiła na nowo kształt stosunków międzynarodowych. Dlaczego?
Punktem wyjścia odpowiedzi na to pytanie musi być przypomnienie stanu stosunków międzynarodowych na przełomie poprzedniego i obecnego stuleci. Był to krótki czas, w którym w analizach sytuacji międzynarodowej panowało przekonanie o trwałości trzech wielkich procesów, które dominowały w ostatnim dziesięcioleciu dwudziestego wieku. Były to: koniec zimnej wojny, niespotykane pod względem skali sukcesy „trzeciej fali demokratyzacji” i rozpad Związku Radzieckiego. Nigdy wcześniej świat nie zmienił się tak gwałtownie bez wojny, w wyniku nagromadzenia stopniowych zmian, które przyniosły efekty o ogromnym znaczeniu.
Schyłek dwudziestego wieku to – jak często wówczas mówiono – okres Pax Americana, pokoju, którego gwarancją miała być światowa dominacja Stanów Zjednoczonych, przypominająca dawną dominację Rzymu w okresie określanym jako Pax Romana. Wielu obserwatorów, nawet krytycznych w stosunku do polityki amerykańskiej, sądziło, że hegemonia tego mocarstwa zapewni światu pokój na pokolenia. Zbigniew Brzeziński przewidywał wprawdzie, że hegemonia ta zaniknie, ale sądził, że jej kres nastąpi dopiero w połowie nowego stulecia, przede wszystkim w wyniku wzrostu potęgi i znaczenia Chin.
Stało się inaczej. Stany Zjednoczone utraciły swą hegemonistyczną pozycję znacznie wcześniej – nie tylko i nie przede wszystkim dlatego, że ich główny rywal rośnie w siłę znacznie szybciej niż sądzono ćwierć wieku temu. Przede wszystkim dlatego, że zawiodło amerykańskie przywództwo polityczne – błędnie reagujące na jakościowo nowe wyzwanie, jakim był terroryzm międzynarodowy. W 2007 roku Zbigniew Brzeziński opublikował książkę stanowiącą druzgoczącą krytykę sposobu, w jaki trzej kolejni prezydenci USA prowadzili politykę tego mocarstwa po zakończeniu zimnej wojny („Druga szansa”). Do końca życia przekonywał – niestety bezskutecznie – że Ameryka musi porzucić „katastrofalną” – jak pisał – politykę zbrojnych interwencji i budować na nowych podstawach ład międzynarodowy – jako przywódca, a nie hegemon demokratycznego świata.
Amerykańska odpowiedź na zamachy 11 września była wynikiem złudnego przekonania, że bezsporna przewaga militarna i gospodarcza USA gwarantuje sukces polityki prowadzonej środkami wojennymi. Z perspektywy dwudziestu lat błędność tego rozumowania jest oczywista. Przed niespełna miesiącem upadek Kabulu i rozsypanie się amerykańskiego protektoratu w Afganistanie raz jeszcze pokazały złudność wiary w skuteczność rozwiązań militarnych w skomplikowanej rzeczywistości współczesnego świata. Naiwna wiara w skuteczność rozwiązań militarnych cechowała nie tylko ekipę George’a W. Busha (którego prezydenturę Brzeziński trafnie określił jako „katastrofalną”), ale niemal całą amerykańską elitę polityczną. Nie ulega wątpliwości, że uderzając zbrojnie na Afganistan a potem na Irak Bush miał zdecydowane, ponadpartyjne, poparcie w obu izbach Kongresu i w społeczeństwie amerykańskim. Nie zdejmuje to z niego odpowiedzialności za skutki tej polityki, ale zmusza do zastanowienia się, co powodowało tak powszechne zaślepienie całej niemal amerykańskiej elity politycznej, a także społeczeństwa amerykańskiego
W zapomnienie poszła gorzka lekcja Wietnamu – pierwszej, ale jak się miało okazać nie ostatniej, wojny przegranej przez Stany Zjednoczone. Łatwość, z jaką USA odniosły sukces w końcowej fazie zimnej wojny stała się źródłem przekonania, że nikt i nic nie może stanąć na drodze do ich panowania nad światem. Poczucie siły mieszało się z fanatyzmem ideologicznym, który w okresie prezydentury Ronalda Reagana zastąpił dawny pragmatyzm Trumana, Eisenhowera i Nixona.
Między interwencjami USA w Afganistanie i w Iraku są dość oczywiste różnice, ale w obu wypadkach politycy amerykańscy popełnili ten sam podstawowy błąd: zlekceważyli przestrogę Samuela Huntingtona („Zderzenie cywilizacji a nowy ład światowy”, 1995), który dowodził, że demokracji nie uda się przeszczepić siłą na kulturowo nieprzygotowany grunt i trafnie ostrzegał przed „zderzeniem cywilizacji”, które musi być następstwem takich usiłowań.
Afganistan był pierwszym celem ataku USA i ich sojuszników, przy czym – inaczej niż w wypadku Iraku – istniał w tym wypadku casus belli, gdyż rządzący tym krajem od 1996 roku islamscy fanatycy (talibowie) udzielali gościny Ben Ladenowi i jego kompanom z terrorystycznej organizacji Al Kaida odpowiedzialnej za zamachy 11 września. Stany Zjednoczone miały prawo domagać się wydania sprawców zamachów terrorystycznych i użycie siły dla wymuszenia takiego rozwiązania mieściło się w ramach prawa międzynarodowego. Fatalny w skutkach błąd tkwił gdzie indziej.
Interweniując w Afganistanie Amerykanie postawili sobie za cel zbudowanie w tym kraju państwa demokratycznego i uzależnionego od USA – a więc swoistej bazy politycznej dla rozszerzania amerykańskich wpływów w tej części Azji. Przedsięwzięcie to okazało się poważnym błędem. Pozornie demokratyczne struktury polityczne przeżarte były korupcją a zarazem tak słabe, że w obliczu zapowiedzianego wycofania wojsk NATO po prostu rozpadły się. Kontrastowało to z sytuacją powstałą w Afganistanie po wycofaniu (lutym 1989 roku) wojsk radzieckich. Wówczas radykalnie lewicowy rząd Najbullaha toczył przez trzy lata wojnę z naporem sił islamistycznych, popieranych przez USA i mających oparcie w konserwatywnym społeczeństwie afgańskim. Upadek tego rządu nie zakończył zresztą zbrojnej walki o władzę, którą dopiero po czterech latach zdobyli talibowie.
Ich sukces był zamknięciem trwającego niemal ćwierć wieku konfliktu między siłami modernizacyjnymi i siłami konserwatywnymi. Konflikt ten zapoczątkowało obalenie (w lipcu 1973 roku) króla Zahira Chana i proklamowanie republiki. Za zamachem stali młodzi wojskowi, w znacznej mierze wykształceni w uczelniach radzieckich. W okresie pięcioletnich rządów prezydenta Dauda Afganistan prowadził politykę umiarkowanych reform wewnętrznych a w sprawach międzynarodowych starał się unikać jednoznacznego opowiedzenia się po któreś ze stron zimnowojennej konfrontacji. Umiarkowany kurs rządów republikańskich nie zaspakajał oczekiwań radykalnej lewicy, która w 1978 roku doprowadziła do drugiego przewrotu wojskowego i proklamacji „republiki socjalistycznej”. Okazało się jednak, że zwycięzcy nie potrafią ani pozyskać większości społeczeństwa, ani zachować jedności we własnych szeregach, rozdzieranych walkami frakcyjnymi. We wrześniu przywódca Demokratycznej Partii Ludowej Nur Muhamed Taraki został zamordowany a władzę przechwycił jego rywal Hafisullah Amin. Odpowiedzią na ten przewrót była zbrojna interwencja ZSRR, w wyniku której Amin został zabity a władzę przejęli proradzieccy komuniści.
Interwencja radziecka w Afganistanie była jednym z najcięższych błędów ekipy Leonida Breżniewa i przyczyniła się do kryzysu systemu radzieckiego. Trwająca dziewięć lat wojna nie tylko drenowała środki i osłabiała autorytet radzieckiego przywództwa, ale także stworzyła Stanom Zjednoczonym okazję do ukrytej ingerencji, szczególnie intensywnej w okresie prezydentury Reagana. Paradoks tej ingerencji polegał na tym, że wspierając islamskich fanatyków Amerykanie sami wyhodowali organizację, która we wrześniu 2001 stała za zamachami na Nowy Jork i Waszyngton.
George W.Bush i jego wojowniczy współpracownicy zignorowali lekcję płynącą z radzieckiego fiaska w Afganistanie. Okupując ten kraj i budując w nim proamerykański system polityczny nie mieli nawet takiego oparcia, jakie na początku swojej interwencji miał Związek Radziecki. Okazało się to dobitnie w zeszłym miesiącu. Afgański prezydent Ahraf Ghani zbiegł z kraju, gdy tylko zaczęła się ostateczna ofensywa talibów, a jego armia rozpadła się w istocie bez walki. Okazało się, że sztucznie budowana „demokracja” afgańska nie ma nawet takiego poparcia, jakie miał trzydzieści lat wcześniej rząd afgańskiej lewicy.
Czy z tego wynika, że Afganistan skazany jest na rządy fanatyków islamskich? W perspektywie najbliższych lat – zapewne tak. W dalszej perspektywie szansa na stopniową (a może radykalną?) zmianę tkwi w procesach społecznych, które przeobrażą mentalność społeczeństwa afgańskiego. Wtedy i tylko wtedy pojawi się nowa szansa na postępowe, demokratyczne przemiany. Obca ingerencja procesy te może jedynie hamować. Wydaje się, że tym razem Amerykanie zaczęli rozumieć, jakie są granice ich możliwości.
Interwencja w Iraku (w marcu 2003 roku) nie miała żadnego uzasadnienia prawnego czy moralnego. Rząd USA okłamał własnych obywateli i przywódców państw sojuszniczych twierdząc, że Irak gromadzi broń masowej zagłady. To kłamstwo nie tylko skompromitowało USA, ale także poważnie zaszkodziło spoistości sojuszu atlantyckiego. Przeciw interwencji irackiej opowiedzieli się także niektórzy sojusznicy USA, w tym Francja i Niemcy.
Mam wątpliwą satysfakcję, że byłem jednym z bardzo nielicznych autorów, którzy otwarcie wypowiedzieli się przeciw wojnie z Irakiem – zanim stała się ona faktem. We wrześniu 2002 roku w artykule pt. „Konieczna wojna?” opublikowanym w tygodniku „Przegląd” pisałem między innymi o zagrożeniach, jakie dla świata stanowi bezprawne użycie siły w stosunku do Iraku, w tym o nieuchronnym wzroście nastrojów antyamerykańskich w całym świecie islamu. Niestety okazało się, że miałem rację.
Podwójna przegrana USA w środkowej Azji pociągnęła za sobą poważne konsekwencje globalne.
Pierwszą w nich było wyraźne i zapewne nieodwracalne osłabienie pozycji Stanów Zjednoczonych. Pozostają one najsilniejszym mocarstwem, ale już nie są światowym hegemonem. Osłabione i skompromitowane przegranymi wojnami a także ujawnionymi aktami usankcjonowanego przez rząd G.W. Busha stosowania tortur, nie mogą już liczyć na to, że demokratyczne państwa dzisiejszego świata darzyć je będą niekwestionowanym zaufaniem. Bez tego zaś nie ma światowego przywództwa.
Osłabienie światowej pozycji USA pogłębiła fatalna prezydentura Donalda Trumpa, ale to nie Trump zadał tej pozycji pierwsze i najbardziej bolesne ciosy. Stało się to za prezydentury G.W. Busha – niestety przy poparciu niemal całej amerykańskiej elity politycznej. Gdyby Joe Bidenowi udało się naprawić skutki błędnej polityki jego poprzedników, zapewniłby sobie bardzo wysokie miejsce w panteonie amerykańskich prezydentów. Czy jednak będzie w stanie tego dokonać?
Osłabienie pozycji USA a zarazem ujawnienie ekspansjonistycznych celów polityki amerykańskiej odegrało fatalną rolę w ewolucji politycznej Rosji. Na początku swej prezydentury Władimir Putin silnie podkreślał chęć bliskiej, partnerskiej współpracy z USA. Był nie tylko pierwszym zagranicznym mężem stanu, który pospieszył z wyrazami solidarności po zamachach 11 września, ale także ofiarował Stanom Zjednoczonym realną pomoc logistyczną w operacji skierowanej przeciw Afganistanowi. Kilka lat później – po bezprawnej interwencji w Iraku i w obliczu wyraźnego osłabienia pozycji amerykańskiego mocarstwa – zmienił kurs na bardziej konfrontacyjny. Nigdy nie dowiemy się, czy rosyjskie działania wobec Gruzji w 2008 i wobec Ukrainy w 2014 roku miałyby miejsce, gdyby nie doszło do wcześniejszych interwencji amerykańskich w Afganistanie i Iraku. To nie jest obrona polityki rosyjskiej, lecz wskazanie na to, że polityka ta w znacznej mierze kształtuje się pod wpływem tego, jakimi atutami dysponuje i jak je wykorzystuje najsilniejsze mocarstwo demokratycznego świata.
Po przegranej przez USA wojnie w Afganistanie silnym głosem odezwały się Chiny. Jest jeszcze za wcześnie, by przewidywać, jak ukształtuje się polityka tego mocarstwa wobec Afganistanu i – szerzej ujmując – całej Azji środkowej. Do myślenia powinno jednak dawać to, że w pierwszych dniach po zdobyciu przez talibów władzy Chiny wyraźnie określiły swą gotowość aktywnego zaangażowania we współpracę z tym państwem. Mają tu istotne atuty: nie tylko bliskość geograficzną, ale także to, że są jedynym wielkim mocarstwem, którego konta nie obciąża pamięć o zbrojnej ingerencji w sprawy Afganistanu. Byłoby wielkim paradoksem historii, gdyby to właśnie Chiny były głównym beneficjentem błędnej polityki USA w tym regionie.
O tym wszystkim warto pomyśleć w dwudziestą rocznicę zamachów, które zamknęły pewien okres najnowszej historii i stały się początkiem nowego okresu – o wciąż niepewnych konsekwencjach.