Bloki_ul
Jako zaawansowany emeryt wracam do refleksji o PRL, aby chociaż w tak skromnym stopniu przypomnieć rozmiar pracy wykonanej przez pokolenia moich rodziców i moje nad budową i rozbudową naszej ojczyzny. Siły polityczne, które wypłynęły na fali utworzonej przez zwycięską Solidarność, chcąc powiększyć rozmiar zwycięstwa, wykuwają mit pokonania komunizmu od Łaby po Władywostok, komunizmu równie zbrodniczego, jak nazizm, wyzwolenia/ocalenia naszego narodu spod okupacji sowieckiej, wręcz zmiany losów tego świata.
Łatwość tworzenia logicznie naciągniętych, mitotwórczych narracji o walce z potwornościami PRL (IPN jest w tym niezrównany), w których przeciętni politycy urastają do wymiaru herosów, jest jedną z pieczołowicie kultywowanych umiejętności nadwiślańczyków. Nie mam narzędzi do udziału w zmaganiach o prawdę historyczną, mogę dodać jedynie swój głos/opinię o trudach i wynikach ciężkiej i świadomie wykonywanej pracy przez dziesiątki milionów ludzi w czasie 44 lat PRL. Jak wielu z nas z radością witam każdą publikację profesora Romanowskiego, który przywraca rolę logiki w ocenie historycznych wydarzeń i procesów.
W pierwszych „…uwagach i refleksjach…” przypomniałem ogromną pracę wykonaną przez pokolenia PRL nad rozbudową systemu edukacji. Rozpoczęliśmy od likwidacji analfabetyzmu, zbudowaliśmy 1300 szkół na tysiąclecie, pieczołowicie odtworzyliśmy uniwersytety, które przeniosły się ze Lwowa do Wrocławia i z Wilna do Torunia, więcej niż dziesięciokrotnie zwiększyliśmy potencjał szkolnictwa uniwersyteckiego, politechnik i akademii medycznych.
W kolejnych „…uwagach i refleksjach…” przypomniałem w wielkim skrócie prace nad rozbudową systemu energetycznego kraju, budową sieci elektrowni opartych o wykorzystanie węgla kamiennego z kopalni głębinowych i brunatnego z kopalni odkrywkowych. Nie mieliśmy innych poza węglem źródeł energii. Cały ten system energetyczny, z kopalniami, elektrowniami i siecią transmisji zbudowaliśmy własnymi rękami, w oparciu o umiejętności specjalistów, dla wyszkolenia których musieliśmy najpierw zbudować szkoły.
Z uwagą śledzę naszą drogę do zbudowania w Polsce elektrowni atomowej. Do jej budowy potrzebne są nam teraz tylko pieniądze; wiedzę i technologię zapewni amerykańska firma. Pamiętam czasy podejmowania w latach 80-tych decyzji o budowie elektrowni atomowej w Żarnowcu na wybrzeżu. Wtedy Politechnika Warszawska tworzyła na dwóch wydziałach specjalności kształcenia inżynierów, którzy mieli tą elektrownię budować, uruchamiać i obsługiwać. Zmieniły się czasy, rola uczelni technicznych w Polsce zmalała, króluje opinia, że potrzeba teraz mniej inżynierów, a więcej specjalistów od zdobywania pieniędzy. To prawda, że pieniądze otwierają drogę do najlepszych technologii, Jednakże bez gałęzi gospodarki pracujących w obszarze wysokich technologii nie będzie dużych pieniędzy. Pozostaną nam prace proste, montażowe, transport, mało skomplikowane usługi.
Zbudowaliśmy drugą Polskę
W tym odcinku „…uwag i refleksji…” pragnę przypomnieć wielką pracę wykonaną przez pokolenia PRL przy budowie domów mieszkalnych, dzielnic, osiedli i miast. W wielu publikacjach pisze się o mieszkaniach i domach budowanych w PRL z lekceważeniem. Szczególnie ujemne oceny zbiera technologia wielkiej płyty, wykorzystywana szeroko w latach 70. i 80. Architektura osiedli także zbiera nie najlepsze opinie, np. słynne w Warszawie Osiedle „Za żelazną bramą”.
Spójrzmy szerzej na problem naszego budownictwa w PRL pod kątem „na co było nas wtedy stać”. W 2018 roku GUS wydał ciekawą pozycję „100 lat Polski w liczbach 1918-2018”. Możemy tam na stronie 58 znaleźć wykres zmian PKB (Produkt Krajowy Brutto) w okresie 1949 – 1989. Otóż przyjmując wartość PKB w roku 1970 za 100 znajdujemy wartość PKB w 1949 roku na poziomie 25, a w roku 1980 na poziomie 175. W ciągu 30 lat PKB naszego kraju wzrosło siedmiokrotnie. To dobrze świadczy o pracy ludzi PRL, ale wskazuje też na poziom startu. Kto pamięta poziom życia w roku 1970 niech sobie wyobrazi czterokrotnie niższy poziom w roku 1949. W 1945 roku zaczynaliśmy urządzanie naszego kraju w warunkach totalnej biedy (plan Marshalla nas ominął). Ale już wtedy postanowiliśmy odbudować zrujnowaną Warszawę i zniszczone Wrocław i Gdańsk.
W 1946 roku prawie 24 miliony obywateli przystąpiło do tworzenia państwa w nowych granicach. Liczba mieszkań w miastach i wsiach naszego kraju wynosiła wtedy około 5,5 miliona, w tym w miastach jedynie 2,5 miliona. Do 1990 roku, przez 44 lata PRL, liczba ludności zwiększyła się o 14 milionów do 38, średnio o 300 tysięcy rocznie. Warto pamiętać, że w latach 1948 – 1960 w rodzinach rodziło się więcej niż 700 tysięcy dzieci rocznie. Budowa mieszkań była absolutną koniecznością, musieliśmy budować szybko i ile się da; oczywiście były to małe i możliwie tanie mieszkania.
Dane pokazują, że do roku 1990 liczba mieszkań wzrosła do 11,5 miliona, było ich wtedy dwa razy więcej, niż w roku 1946. Ludzie PRL zbudowali drugą Polskę! Liczba mieszkań w miastach wzrosła z wymienionych 2,5 miliona do 7,3 miliona. Liczba mieszkańców miast wzrosła w tym czasie z 7,6 miliona do 23,3 miliona. To dla tych prawie 16 milionów odbudowaliśmy wielkim nakładem pracy w Warszawie, Gdańsku i Wrocławiu „stare miasta”, w możliwie najwierniejszych kopiach. To dla nich opanowaliśmy technologię wielkiej płyty, aby budować szybko i tanio.
Należy też zauważyć, że znacznie poprawiliśmy standard mieszkań zarówno w miastach, jak i na wsi. Sięgam znowu do wydawnictwa GUS „100 lat Polski w liczbach 1918-2018” i przedstawiam dane w Tabeli 2. W warunkach niedostatku projektowano wtedy tanie mieszkania, ale zawsze z wodą, kanalizacją, bardzo często z dostępem do gazu i w zasięgu elektrociepłowni. Ludzie PRL zbudowali drugą Polskę z istotnie wyższym standardem mieszkań.
Standard współcześnie budowanych mieszkań jest oczywiście wyższy, mieszkania są większe i lepiej wyposażone. Jednak w okresie PRL liczba ludności naszego kraju rosła co roku o około 300 tysięcy i musieliśmy iść drogą dużo ale – niestety – tanio. Współcześnie liczba ludności stoi w miejscu, a ceny mieszkań dla wielu młodych ludzi stanowią trudną do przebycia zaporę. Ale to już inny temat.
Czy wybudowane w okresie PRL dzielnice miast zachwycają architekturą? Nie, nie zachwycają, chociaż Plac Konstytucji w Warszawie ma swój niezatarty urok. Budowaliśmy tak, jak wtedy potrafiliśmy i mogliśmy. Jak powiedział pewien architekt, „miasta są takie, jak ludzie, którzy je budowali”. Widocznie nie potrafiliśmy lepiej, na tyle było nas stać.
Czy można było lepiej?
A jednak pytanie, „czy można było lepiej” wraca i należy zastanowić się nad odpowiedzią. Warunki startu naszego państwa w roku 1945 były bardzo trudne. Przesuwane i nieustabilizowane granice, w lasach oddziały partyzantów, których teraz nazwano „żołnierzami wyklętymi”, przybywające na tzw. Ziemie Odzyskane pociągi ze wschodu z Polakami, Niemcy ewakuowani na zachód i Ukraińcy ewakuowani na wschód. Armia Czerwona po zakończeniu wojny wycofała się na wschód, ale tylko częściowo. Znaczne siły pozostały w Niemczech i Austrii, a także w bazach w Polsce. Było dla wszystkich oczywistością, że to ZSRR podyktuje warunki, na których może istnieć i funkcjonować państwo polskie, Tak się też stało. Nasze państwo było samodzielne w tym sensie, że nie zostało włączone jako jedna z republik do ZSRR. Mimo tego większość obywateli przystąpiła do mrówczej pracy uruchomienia kraju i stworzenia dla siebie podstawowych warunków życia. Realizm oparty na zdrowej logice wskazywał, że innej drogi nie było. Czekaliśmy następnie 44 lata, aby powstały realne warunki na usamodzielnienie naszego państwa. Usiedliśmy wtedy do „okrągłego stołu” i dalszy ciąg jest dobrze znany. Czy mogliśmy w tym czasie 44 lat zrobić dla kraju więcej i lepiej? To ważne pytanie.
Październik 1956 roku był ważnym wydarzeniem, stopień naszej samodzielności istotnie wzrósł. To prawda, że dalej zajmowaliśmy ważne miejsce w szyku państw uformowanym przez ZSRR. Jako składnik tego szyku braliśmy udział w „zimnej wojnie” i bardzo kosztownym wyścigu zbrojeń. Wydarzenia na Węgrzech w roku 1956 i w Czechosłowacji w 1968 pokazały, że nie wolno nam – pod groźbą zbrojnej interwencji – go opuścić. Niemniej uzyskaliśmy nieco więcej samodzielności w sprawach wewnętrznych.
Narzucony nam model centralnie kierowanej gospodarki owszem pozwalał na koncentrację i sterowanie inwestycjami, regulację cen i równowagi rynkowej. Specjaliści, których posadziliśmy za kołem sterowym niestety nie potrafili posługiwać się nim. Co pewien czas doprowadzaliśmy do rozregulowania rynku, głównie żywności i sięgaliśmy wtedy po koło ratunkowe, którym była podwyżka cen, regulacje płac, czasami kartki. Duża podwyżka cen doprowadzała do rozpaczy całe rzesze pracujących. W rezultacie robotnicy wychodzili na ulicę, podejmowali strajki, wystraszona władza wysyłała wojsko. Wojsko często sięgało po broń, padali ranni i zabici. Wydarzenia w Poznaniu, Radomiu, Lublinie, Gdańsku, Gdyni, Szczecinie zostały szczegółowo analizowane i opisane. Każde z nich było bolesnym wstrząsem dla wszystkich, także dla władzy. Wymieniano sekretarzy, premierów i ministrów. Po kilku latach sytuacja wracała kolejny raz do stanu grożącego wybuchem i często po podwyżce wybuch taki następował. Przedstawiony mechanizm jest oczywiście wielce uproszczony, prawdziwa jest natomiast bezradność, z jaką obserwowano proces rozregulowania rynku i konieczność serwowania kolejnej podwyżki, aby go naprawić. Moje krótkie wizyty na Węgrzech, w Czechosłowacji i NRD, w krajach o podobnym systemie gospodarek pokazywały, że można uregulować warunki popytu i podaży, by uzyskać równowagę i nie wpadać w sytuację pustych półek, z której jedynym wyjściem była podwyżka cen. Niestety nie potrafiliśmy znaleźć ludzi, którzy by byli w stanie ustabilizować warunki wymiany rynkowej.
Dochodzimy tutaj do kolejnego problemu. Jestem przekonany, że my, mieszkańcy kraju nad Wisłą nie posiadamy umiejętności wyłonienia z pośród siebie kandydatów o odpowiedniej wiedzy i umiejętnościach, którym można powierzyć ważne dla państwa i społeczeństwa zadania, by byli w stanie je wykonać. Powierzenie takich zadań połączone jest zwykle z awansem i traktowane jako nagroda za inne zasługi. Bardzo często okazywało się, że awansowany nie był w stanie poradzić sobie z nowymi zadaniami. W PRL mechanizm awansu był bardzo złożony, zwykle niejawny, miała nad nim kontrolę partia, która nie była w stanie wypracować właściwych reguł. Brak przejrzystości reguł awansu, ukrywanie powiązań i związków wewnątrz struktury, brak rotacji i kadencyjności, ukrywanie błędnych decyzji, wszystko to prowadziło bardzo często do fatalnych błędów w polityce kadrowej. Nie prowadziłem badań w tym obszarze, ale mam przekonanie, że na niższych szczeblach polityka kadrowa dawała znacznie lepsze wyniki. Stanowiska dyrektorów szkół i instytutów naukowych, rektorów uczelni, dyrektorów zakładów i szpitali były w większości powierzane ludziom odpowiedzialnym i fachowym. Dzięki temu udało nam się tak wiele zrobić w dekadach PRL mimo wszystkich trudności.
Uogólniając można stwierdzić, że znacznie większą wagę przywiązujemy do uczciwości awansowanego, a mniejszą do jego fachowości. Znacznie częściej stawiane są zarzuty urzędnikom państwowym, że kradną, a bardzo rzadko, że są po prostu głupi, a często są.
Dramatyczna dekada
Dekada lat osiemdziesiątych była ostatnią w historii PRL. Powszechnie mówią o niej jako o bardzo ważnej, że zmieniła losy świata, pozwoliła nam odzyskać wolność i niezależność, itd., itp.. Wszystko to wiemy, o wszystkim już pisano, a jak nie, to wkrótce napiszą. Wszyscy żyjący wtedy świadomie pamiętamy dramatyzm stanu wojennego i tamtej dekady, nieustające strajki, ogromne napięcie społeczne i kartki na żywność. Dopiero obrady okrągłego stołu wyzwoliły nadzieje na wyjście z tego tunelu. Wyszliśmy z niego, Związek Radziecki rozpadł się pod koniec roku 1991, wkrótce Rosjanie wrócili do Rosji, a my weszliśmy do Unii Europejskiej i do NATO. Zmienił się ustrój polityczny i model gospodarki. Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych rozpoczęto wyprzedaż wszystkiego, co było do sprzedania mówiono nam, że oto przekraczamy próg pomyślności i dostatku. A to co złego to nie my, to PRL. Popatrzmy więc na spuściznę po PRL, a ściślej mówiąc na gospodarcze skutki dekady lat osiemdziesiątych.
W omawianym wcześniej wydawnictwie „100 lat Polski w liczbach 1918-2018” znajdujemy trzy wykresy, które opisują stan gospodarki w latach PRL.
Wszystkie pokazane na wykresach krzywe są liniami rosnącymi do roku 1980, po czym pojawia się dołek w okresie omawianej dekady. Po 10 – 12 latach krzywe wracają do poziomu roku 1980. Jeden z wniosków, jaki się nasuwa: dekada lat 80. była czasem głębokiego kryzysu gospodarczego i zahamowania rozwoju. Patrząc na krzywą wzrostu dochodu narodowego widzimy, – co nadmieniłem wcześniej – że w latach 1949 – 1980 dochód narodowy wzrósł siedmiokrotnie, co daje roczną stopę wzrostu 6,4%. Gdyby stopę taką utrzymano w latach 80., uzyskano by przyrost dochodu 86%. Zakładając roczny przyrost w wymiarze 5% po 10 latach uzyskujemy wzrost o 63%.
Konkluzja tego wywodu jest prosta: głęboki kryzys społeczny lat osiemdziesiątych spowodował poważny kryzys gospodarczy, zahamował na 10 lat rozwój naszego państwa i wzrost stopy życiowej. Jeśli spojrzeć na drogę rozwoju gospodarki jako na pogoń za rozwiniętym Zachodem, to na tej drodze straciliśmy jedną dekadę.
Wielu polityków argumentuje i twierdzi, że to rozpad ZSRR w 1991 roku zakończył „zimną wojnę” i otworzył nam drogę do samodzielności. Natomiast powstanie Solidarności, nasze zmagania ze stanem wojennym, bunt lat 80., miały znaczenie w wymiarze naszego kraju, znaczenie polityczne (jesteśmy z niego dumni) i gospodarcze (kryzys i niedostatki). Dlatego ten punkt oznaczyłem tytułem „dramatyczna dekada”. Długie lata będzie trwała w naszym kraju dyskusja nad tym, „czy warto było”. Chciałem dodać do tej dyskusji jeszcze jeden argument.
Historia Polski pokazuje, że wielokrotnie mieliśmy problemy ze znalezieniem właściwej drogi postepowania, nie potrafiliśmy zapobiec rozbiorom, wywoływaliśmy powstania wbrew logice, które kończyły się upokarzającą klęską i pogorszeniem naszego bytu. Jednak bardzo trudny okres PRL przetrwaliśmy w końcu w dobrej formie, uformowaliśmy w trudnych politycznie warunkach, wielkim nakładem pracy, własne państwo, w nowym terytorialnie kształcie, a także dobrze wykształcone społeczeństwo. Kraj rolniczy zamieniliśmy na przemysłowo-rolniczy, przybyło nas 14 milionów, podnieśliśmy z gruzów Warszawę i starówki Wrocławia i Gdańska, zbudowaliśmy drugie tyle domów, dzielnic i miast. Kolejne dekady pokazały, że wszyscy sąsiedzi uznali nasze państwo bytem trwałym.
I niech tak zostanie. Pokolenie moich rodziców i moje dobrze wykonały swoje zadania.
Czy teraz nie można lepiej?
Kiedy oddaliliśmy się od PRL, odsunęliśmy się od Rosji, zaprzyjaźniliśmy z USA i wstąpiliśmy do NATO, sprywatyzowaliśmy prawie wszystko, co chciano u nas kupić. Gdy międzynarodowy kapitał wyposażył Warszawę w wieżowce, z których kolejny będzie wyższy od Pałacu Kultury, to powinniśmy wreszcie wejść w lata powszechnego dobrobytu i ogólnej pomyślności. Tymczasem urósł na naszym, nadwiślańskim gruncie nurt polityczny, którego przywódcy dostrzegli miliony obywateli, którym powodzi się źle i wsparli ich programem 500+, podnieśli minimalną pensję i kwotę wolną od podatku, choć przecież – podobno – nie można było tego zrobić. Zdobyli ich głosy i władzę nad krajem wygrywając kolejno sześciokrotnie wybory. Gdyby tylko tyle, to przecież jest to normalna gra polityczna. Ale zwycięzcy postanowili nas zmienić, ukształtować na nowo. Zmieniają nam historię i kryteria oceny co jest dla społeczeństwa dobre, a co złe. Zmieniają programy w szkołach. Już teraz powstało „katolickie państwo narodu polskiego”, co zapowiedział jeden z przywódców dawnej opozycji w 1989 roku. Jesteśmy skłóceni ze sobą w sejmie, w senacie, w prasie, wszędzie, zapomnieliśmy znaczenia terminu kompromis.
Przywódcy polityczni nazywają publicznie przeciwników złodziejami. Jesteśmy skłóceni z prawie wszystkimi sąsiadami, nie mamy przyjaciół. Jako „środkowoeuropejskie mocarstwo” stajemy się znowu przedmurzem chrześcijaństwa, jedynymi już chyba obrońcami moralności i etyki przed zalewem lewactwa (to słowo pochodzi od robactwa). Przy tym wszystkim nie dostrzegamy świata w jego rozwoju, nie ma nas w dyskusjach nad przyszłością nauki i technologii.
Kolejny raz nie umiemy znaleźć wśród nas ludzi, którym można powierzyć sterowanie naszym krajem. Nie stawiam tezy, że rządzą nami złodzieje, choć wielu marnotrawi fundusze, ale widzę całe gromady głupków. Czyżby jakaś klątwa ciążyła nad nami? Póki co nie grozi nam rozbiór państwa, ale krok po kroku przechodzimy na margines w obszarach nauki i technologii. Tylko nasi pisarze zdobywają nagrody Nobla. Jeśli w czymś jesteśmy dobrzy, to w skokach narciarskich i piłce siatkowej. Coraz więcej młodych ludzi planuje studiować w innych krajach, aby ułatwić sobie emigrację.
To, co napisałem jest wszystkim znane i opisane. Można odnieść wrażenie, że stoimy przed rzeczywistością z zawiązanymi oczami – jak w grze w ciuciubabkę – i nie wiemy w którą pójść stronę i jaki wybrać kierunek.