Tytuł artykułu nie ma nic wspólnego z czołowym dobro-zmieniaczem i jego ksywką z czasów, gdy był amatorem cudzych trampek i postrachem kolejki podmiejskiej.
Z drugiej strony jak się tak zastanowić, to sporo jest w ekipie „dobrej zamiany” przykładów na to, że „od rzemyczka do koniczka”. Jeden z bratem zaczął od próby kradzieży księżyca, inny od trampek, trzeci okradał maluchy… a teraz wzięli się za Polskę. Ale ad rem.
Efekt jojo znamy z tematyki zdrowego trybu życia, bycia FIT i odchudzania. Żeby nie wchodzić w szczegóły – chodzi o to, że diety są nic nie warte. Żeby człowiek schudł i pozostał chudy – musi zmienić tryb życia i odżywiania. Zmiana przy tym musi zajść na znacznie wyższym poziomie, gdzieś w głowie i podejściu do otaczającego świata. Jeśli przez miesiąc, dwa lub trzy człowiek głodzi się i odmawia sobie tego, co lubi – to na koniec diety rzuca się jak zombie na świeży mózg (nie dotyczy pisowców) i żre, żre, żre, aż waży więcej niż przed rozpoczęciem diety.
Kompromis aborcyjny należałoby pisać w cudzysłowie. Wypracowaliśmy sobie w naszym tradycyjnie katolickim i mało liberalnym kraju prawo antyaborcyjne, które na pewno nie jest nowoczesnym podejściem do tematu aborcji. Widać w nim ogromny wpływ kościoła i sił konserwatywnych, obecnych w większości ugrupowań parlamentarnych – wtedy, podczas uchwalania ustawy. A mimo to udało się jakiś kompromis wypracować. Trochę zgniły, trochę nienowoczesny, zamiatający problemy pod dywan i zostawiający wiele niezamkniętych kwestii. Ale był i przez wiele lat służył nam dzięki świadomości, że nie nadszedł jeszcze czas w Polsce na nowocześniejsze prawo.
Aż przyszła dobra zmiana, a wraz z nią rachunki do spłacenia. Rachunki powyborcze wobec Kościoła, wobec środowisk ortodoksyjnie konserwatywnych i zwolenników państwa wyznaniowego.
Ktoś postanowił nas odchudzić nie dbając o zmianę nawyków.
Andrzej Saramonowicz jak zwykle celnie spuentował to na FB, że nie lubi reform społecznych zatrzymanych w pół drogi i że trzeba było zakazać seksu i wtedy nie byłoby aborcji.
Tak zadziałali ortodoksyjni zwolennicy ratowania życia nienarodzonych za wszelką cenę, łącznie z ceną życia. Przekonywanie do swoich racji, edukacja seksualna, nauki kościelne – to długa, męcząca i niedająca gwarancji droga.
Po co walczyć latami o świadomość ciężaru decyzji o usunięciu ciąży, o wpływie takiej decyzji na psychikę i dalsze życie, po co nauczać, tłumaczyć, docierać do młodych ludzi i edukować tak, żeby zmienili nawyki? Lepiej jest wprowadzić „dietę cud”.
Czterdziestomilionowy naród w środku Europy w XXI wieku ma przyjąć jedyny, katolicki, ortodoksyjny punkt widzenia i już. Bo tak chcemy, bo mamy większość, bo nie będzie nam w odzyskanej Polsce lewactwo mówiło, co jest dla niego dobre, bo to nas nie obchodzi.
Gdyby ludzie z konserwatywnych stowarzyszeń i think tanków myśleli cokolwiek strategicznie i długofalowo i gdyby faktycznie zależało im na długofalowym efekcie zmniejszenia aborcji, to nie stosowaliby diety cud, tylko długofalowe programy edukacyjne.
Ale myślenie jest trudne, a chwilowe zyski często przesłaniają długofalowe straty. Bo zła wiadomość jest taka, że rozkołysaliście tę łajbę drodzy państwo. Dziś wygraliście, może nawet doprowadzicie do wprowadzenia najbardziej restrykcyjnego prawa antyaborcyjnego na świecie. Im mocniej dociśniecie w tej diecie, tym mocniejszy będzie efekt jojo.
Dobra zmiana odejdzie wolniej niż byśmy chcieli, ale szybciej niż chcielibyście wy. Społeczeństwo zaszczepione na konserwatyzm i narodowy bolszewizm znów zagłosuje na partie lewicowe. Gdy w Parlamencie zasiądzie lewicowa większość nie będzie już kompromisu. Nie będzie nawet tego zgniłego, który jednak przez wszystkie strony był szanowany. Kompromis zabiliście wy.
Może to i dobrze. Następne prawo antyaborcyjne będzie uchwalone według najlepszych europejskich wzorców.