7 listopada 2024

loader

Kogo karmi wychudzony koń?

Facebook

Jak słyszę o akcjach typu adoptuj wilka, to mam gęsią skórę na plecach, burzy się we mnie krew, buntuję się, bo wiem, że to są tylko zabiegi marketingowe mające na celu to, aby zdobyć coraz więcej pieniędzy – mówi w rozmowie z Mirą Suchodolską Marcin Kostrzyński, obserwator przyrody, autor filmów i książek.

Wrócił pan z Kanady, co pan tam robił, jakie zwierzaki podglądał?

Filmowałem, głównie niedźwiedzie. W Polsce te zwierzęta trudno jest obserwować w taki sposób, żeby się napatrzeć na nie, żeby je zrozumieć. Tam, na ogromnych obszarach, jeśli się już je wytropi i znajdzie, można znacznie więcej czasu im poświęcić – a warto – bo to są bardzo inteligentne stworzenia, bodaj bardziej niż wilki. Mają bardzo rozwinięty instynkt rodzinny, w wielu punktach po prostu są niezwykłe. W Polsce relacje z niedźwiedziami są trochę zniekształcone, bo jest bardzo dużo ludzi, a one mają z nimi często złe doświadczenia, a na obszarach zupełnie bezludnych, ogromnych – bo wielkością dorównujących Irlandii – zwierzęta te są nieskażone kontaktem z istotami na dwóch nogach, są zupełnie naturalne.
Jeśli chodzi o niedźwiedzie grizzly, to w Kanadzie jest taka sama różnica między wyobrażeniami a rzeczywistością, jak u nas w kraju z wilkami. W Polsce się wszyscy wilków boją, chociaż one są kompletnie dla ludzi nieszkodliwe. Podobnie jest w Kanadzie: większość ludzi – dzięki czarnemu PR-owi – bardzo się tych grizzly boi, ale już rdzenni mieszkańcy tych ziem Ameryki Północnej, zwani Indianami, się z tego strachu śmieją. Przeganiają niedźwiedzie grizzly miotłami z ogródka, widziałem, dzieci kąpią się w tej samej rzece, gdzie kawałek dalej niedźwiedzica z młodymi łowi łososie – nie ma problemu.

Miejscowi mówili mi, że nie znają przypadku, żeby niedźwiedź grizzly zaatakował człowieka. Oczywiście, jeżeli ludzie rozsądnie się zachowują, nie wchodzą wysoko w góry, gdzie niedźwiedzie mogą być bardzo głodne, i nie prowokują tych zwierząt. W każdym razie to było moje wielkie zaskoczenie – że to są tak mądre, miłe i pozbawione agresji w stosunku do człowieka zwierzęta. Że można je swobodnie obserwować i wielu rzeczy się od nich nauczyć.

Co pan robił, żeby je obserwować – przebierał się za niedźwiedzia?

Nie musiałem. Indianie poradzili mi, żeby zachowywać się w miarę naturalnie. Najważniejsze, żeby nie wykonywać gwałtownych ruchów, żeby nie uciekać…

… bo jak ktoś ucieka, należy go gonić.

Tak, to instynkt drapieżcy. Dlatego ja zwyczajnie siedziałem, chodziłem wzdłuż rzeki, byłem widoczny, ale nie nachalny. One zdawały sobie sprawę z mojej obecności, ale wiedziały, że jestem nieszkodliwy, więc zachowywały się zupełnie naturalnie. W nocy chodziły wokół mojego namiotu i przyznam, że na początku bardzo bałem się zasnąć, zwłaszcza że było ich sporo, ale potem na tyle wyluzowałem, że już nie miałem kłopotów ze snem. Zrozumiałem, że są to duże, ale bardzo zrównoważone zwierzęta.

Niedźwiedzie traktowały pana podobnie jak wilki babcię zbierającą grzyby na jednym z pańskich filmów – z obojętnym zainteresowaniem.

Tak, z ciekawością, ale bez ekscytacji. Ja tam po prostu byłem, one też sobie były, robiły swoje, chodziły, szukały łososi, jadły sobie jagódki, dzień jak co dzień.

Zazdroszczę. I jestem ciekawa, czy w Polsce ktoś ratuje niedźwiedzie? Bo namnożyło się sporo organizacji – z nazwy zwierzolubnych – które nie tyle ratują zwierzaki, co zbijają na nich duże pieniądze.

W Polsce nie trzeba ratować niedźwiedzi, co raczej zadbać o ich środowisko, gdyż są duże obszary górskich lasów, które są ostro eksploatowane, a niedźwiedzie potrzebują przestrzeni. Druga rzecz, która leży mi na sercu, to Puszcza Białowieska – kiedy, przed paroma laty, pierwszy niedźwiedź przyszedł – po setkach lat – do niej z Białorusi, bardzo się cieszyłem. Teraz, gdyby nawet chciał jakiś niedźwiedź do nas zawędrować, to nie mógłby tego zrobić. Chyba że zainstaluje się przejścia w tym murze specjalnie dla niedźwiedzi wymyślone. Byłoby dobrze, gdyż Puszcza Białowieska ma ogromny potencjał, żeby zostać skolonizowana przez niedźwiedzie z Białorusi, nizinne, brunatne niedźwiedzie, które do tej puszczy pasują jak ulał. Jak żubr, jak wilk, jak każdy inny gatunek zwierząt. Mają tam świetne warunki, gdyż w miejscach, gdzie nie ma jaskiń, misie wykopują głębokie nory. Potrafią też znajdować tymczasowe schronienia na terenie, gdzie poprzewracały się drzewa, a ponieważ w środku Puszczy Białowieskiej poprzewracało się ich bardzo dużo, to stanowi ona bardzo dobre miejsce dla niedźwiedzia.

Z tego, co mi wiadomo, takie przejścia dla dzikich zwierząt w tzw. murze na granicy polsko-białoruskiej istnieją, jest ich 24. Na pewno zostały zaprojektowane tak, żeby zmieściły się w nich żubry, więc mam nadzieję, że niedźwiedzie także się przecisną. Ale wróćmy do organizacji tzw. ekologicznych, które „ratują” wszystko, co się rusza: niedźwiedzie, rysie, a nawet pszczoły.

To jest taka pułapka korporacyjna, niestety, może na początku założenia tych organizacji były inne – żeby faktycznie pomagać zwierzętom i przyrodzie – ale w miarę tego, jak jakaś np. fundacja rośnie i przeradza się w korporację, to zaczyna bardziej myśleć o zarabianiu pieniędzy niż o rzeczywistym pomaganiu naturze. Zawsze jestem zbulwersowany, jak słyszę takie akcje typu adoptujmy rysia, adoptujmy wilka, adoptujmy pszczołę, bo wiem, że z tego nic kompletnie nie wynika, to są hasła, które mają chwycić za serce, przykuć uwagę, a z tego niewiele, albo wręcz nic, jest dla przyrody.

Sama akcja adoptowania wilków jest zupełnie absurdalna, gdyż ludzie płacą pieniądze, żeby się wilkami opiekować, ale wilki nie potrzebują tego typu wsparcia. Nie potrzebują być dokarmiane, one sobie świetnie radzą, nie bardzo sobie wyobrażam, w jaki sposób można wilkom pomóc. Myślę, że najbardziej, odczarowując zły mit wilka. Sprawić, aby ludzie postrzegali je tak jak trzeba – czyli jako mądre zwierzęta, które w żaden sposób nam nie zagrażają, a które dla lasu, pod wieloma względami, są zbawienne. Selekcja wśród zwierzyny, jaką robią, jest dalece bardziej perfekcyjna niż ta, czynione przez ludzi. One faktycznie wyławiają chore i słabe zwierzęta, które mogą być zagrożeniem dla swojej populacji. A są na tyle mądre, że ludziom nie szkodzą. Dlatego jak słyszę o akcjach typu adoptuj wilka, to mam gęsią skórę na plecach, burzy się we mnie krew, buntuję się, bo wiem, że to są tylko zabiegi marketingowe mające na celu to, aby zdobyć coraz więcej pieniędzy.

Szkoda mi tych środków, bo one mogłyby zostać wykorzystane na działania, które są naprawdę potrzebne. Np. w tej chwili bardzo potrzebne jest magazynowanie wody, czyli tzw. mała retencja. To pomoże zarówno wilkom, jak i drobnym ptakom, wszystkim zwierzętom. Niestety, to już nie jest tak atrakcyjne medialnie, tak łatwe do przyjęcia przez opinię publiczną, jak adoptowanie wilków czy rysi.

To w jaki sposób zmienić to postrzeganie „akcji ratunkowych dla przyrody”?

Chociażby przez akcje edukacyjne, np. dla myśliwych. Aczkolwiek zauważam, że to nastawienie myśliwych już się nieco, na szczęście, zmienia. Mają coraz większą świadomość, że takie gatunki, jak np. ryś, nie są zagrożeniem dla ich interesów, że są stałym elementem naszych lasów, tak jak było to przed setkami lat. Tak nawiasem mówiąc, ryś jest gatunkiem, któremu bardzo trudno jest pomóc, a na pewno nie przez jakąś korporacyjną „adopcję”.

Przyznaję, że są w Polsce organizacje, które pomagają tym zwierzakom, fenomenalnie, ale o nich nie słychać. Bo robią to dyskretnie. Opowiem o małym fenomenie: wilka, którego raz oswoiliśmy, nie można wypuścić do natury. A to z tego powodu, że on nie będzie się bał człowieka i z tego powodu nie będzie zagrażał ludziom, ale będzie zagrażał samemu sobie i wilkom. Bo będzie ufny, będzie lazł do siedzib ludzkich, więc pojawi się panika: tu tyle wilków, podchodzą pod nasze domy, niebezpieczeństwo, trzeba coś z tym zrobić. Natomiast ryś to jest kot i dlatego nawet najbardziej oswojony ryś na świecie po krótkim pobycie na wolności dziczeje w sposób perfekcyjny. Bardzo szybko uczy się polować, bardzo szybko daje sobie radę. I są ludzie, którzy stosują tę metodę – bardzo efektywną – na przywracanie rysi środowisku. Ale, jak powiedziałem, o nich nie słychać. Natomiast te wielkie akcje adopcji rysia jeżą mi włosy na całym ciele, bo nie wiem, czy te pieniądze są przeznaczane na głaskanie tych rysi, czy na jakieś inne cele, moim zdaniem takie akcje są nadużyciem. Smutno mi jest, że takie korpo organizacje zbierają duże środki w celach biznesowych i niewiele robią, a te, które coś robią fajnego, nie mogą się przebić.

Mnie bardziej bulwersuje jeszcze coś innego. Bo jeśli ludzie chcą płacić korporacjom ekologicznym na sute pensje ich pracowników, to cóż, trudno, mogliby te pieniądze przepić albo wydać na hazard, na jedno wychodzi. Ale jeśli środki od zwierzolubów wpływają na konta organizacji, które szkodzą zwierzętom, to zalewa mnie krew. Są takie, które żebrzą na ratowanie małych sarenek, jelonków, lisków, które potem im padają, bo nie są w stanie się nimi zająć. „Opieka” nad nimi trwa tak długo, jak aktywna jest zrzutka na ich rzecz.

To jest duży problem, nie przeczę. Choć muszę zaznaczyć, że jest kilka wybitnych ośrodków w Polsce, które bardzo pomagają dzikim zwierzętom, tym rannym, nie patrząc na przeciwności. Co ważne, w tych ośrodkach są specjalizacje. Jeden ośrodek ratuje zające, to ważne, gdyż np. psy potrafią przynosić małe zajączki z lasu i trzeba mieć dużą wiedzę, żeby tym zającom pomóc w taki sposób, aby można je było potem wypuścić do natury). Są świetne organizacje ratujące jeże – one także potrzebują pomocy, ponieważ jest mnóstwo wypadków komunikacyjnych, w których giną samice matki, a jeśli ich młodym się nie pomoże, to zginą. Ale te dobre, fajne organizacje nie mają siły przebicia, w naszym świecie najlepiej odnajdują się te, które są na tyle bogate, że stać je na akcje marketingowe, na reklamy. Są takie, które są w stanie przetrzymywać chorego wilka bardzo długo, epatować jego cierpieniem, zbierać na niego pieniądze. Tam zwierzę nie jest podmiotem, tylko środkiem do zdobywania funduszy.

To jest ohydne, dzikie zwierzę cierpi nie tylko dlatego, że jest chore, ale przede wszystkim z tego powodu, że jest więzione, zamknięte w ciasnym pomieszczeniu. Ono służy tylko zarabianiu pieniędzy. Takie przypadki, niestety, się zdarzają. Najgorsze jest to, że trudno oddzielić te dobre ośrodki, faktycznie pomagające zwierzętom, od tych złych, które żerują na ich nieszczęściu.

Jest sposób, żeby temu zaradzić?

Nie mam dobrego pomysłu, jeśli ktoś ma jakiś środek zaradczy, to proszę o kontakt. To, co mi przychodzi do głowy, to stworzenie listy, na której ludzie mogliby zamieszczać swoje opinie na temat faktycznej skali pomocy zwierzakom i przyrodzie. Tak, aby można było oddzielić te dobre ośrodki, faktycznie pomagające, od tych, które na ludzkiej naiwności żerują.

Mówiliśmy o dzikiej przyrodzie, ale realnym problemem są także te organizacje, które – tutaj wielki cudzysłów – „pomagają” zwierzętom domowym, takim, jak konie, psy, koty.

To jest ten sam mechanizm. Otwieram jakiś portal w sieci i pierwsze co widzę, to obrazek wychudzonego konia, który musi przyciągnąć uwagę, a do tego ostry apel o pieniądze.

Bumba ma tylko dwa dni życia przed sobą, pośpiesz się ze wsparciem…

… to jest granie na bardzo podstawowych uczuciach, wykorzystywanie dobroci ludzkiej. Ale warto się zastanowić, w jaki sposób ograniczyć ten proceder, zwłaszcza że czeka na nas pewna psychologiczna pułapka: dowiadując się, że te niby proekologiczne organizacje wyciągają od nas pieniądze, które są „przepalane” na pensje prezesów, tracimy naszą wrażliwość. I może się zdarzyć, że jeżeli zdarzy się sytuacja typu „emergecy”, to nikt w nią nie uwierzy.

Opowiem panu historię: ze schroniska dla bezdomnych zwierząt w Kędzierzynie-Koźlu wyadoptowano pieska do stołecznej fundacji, która pomaga westom. Siedmiokilowy piesek żył tak długo, jak trwała zbiórka na niego, jak się skończyła, został uśpiony. Pod pretekstem, że zagraża ludziom oraz innym psom.

Cóż dodać, cóż ująć, to jest skrajny przykład okrucieństwa, który się zdarza, bo świat jest w taki właśnie sposób urządzony. Bardzo bym chciał, żeby było inaczej.

Ja także nie mam pomysłu, co z tym zrobić, tym bardziej że takie, żerujące na krzywdzie zwierząt, organizacje, mają całe rzesze wyznawców. Pamiętam, jak zaraz po ataku Rosji na Ukrainę trzeba było ewakuować hodowlę dogów niemieckich z Kijowa do Polski. To było trudne logistycznie, ale się udało, problemy zaczęły się na granicy, kiedy tzw. zwierzoluby ukradły dziesięć z dwudziestu paru psów. Odzyskaliśmy je, ale to nie było łatwe, a ci złodzieje wciąż prowadzili zbiórkę na „ratowanie” tych dogów. Pytanie: jak duży jest to biznes, że to się tym ludziom opłaca, że się nie boją.

To duże pieniądze, bardzo duże. I bardzo mi przykro, że te lepsze organizacje, które działają w sposób etyczny, ale nie mają pieniędzy na reklamę, nie są w stanie się przebić. Te porządne organizacje cierpią z tego powodu, a cierpią także zwierzęta.

Gdybyśmy mogli zakończyć naszą rozmowę bardziej optymistycznym akcentem, co możemy zrobić, żeby nie dawać się skubać ekoaktywistom, ale choć trochę pomóc środowisku?

Radziłbym sprawdzać organizacje, można do nich po prostu zadzwonić – sygnałem ostrzegawczym powinno być to, że po drugiej stronie słuchawki będziemy mieli telemarketera, który będzie nas raczył wyuczonymi schematami rozmowy. Niestety, w wielu takich organizacjach „sprzedawanie” życia zwierząt niczym się nie różni od sprzedawania poduszek czy polis ubezpieczeniowych.
Najwięcej dla przyrody można zrobić samemu – powiesić kilka budek dla ptaków, jeśli mamy ogród, to zróbmy w nim pojnik dla ptaków i jeży, możemy też zrobić hotel dla pszczół samotnic, to o wiele lepsze niż wpłacanie pieniędzy na podejrzane organizacje.

Hotel dla pszczół?

Tak, wystarczy zrobić taki zadaszony domek, powiesić go na najbardziej nasłonecznionej ścianie domu lub płocie, włożyć do środka patyki, trzcinę, wtedy dziesiątki pszczół, innych niż te miodne, zapylające całkiem inne rośliny, znajdą tam swój dom. To proste, łatwe do wykonania rzeczy, które w dłuższym okresie czasu fantastycznie wpływają na środowisko. Ja sam zrobiłem bardzo dużo budek dla ptaków, pojnik dla zwierząt – takie małe bagienko. Adoptowałem też kilka mrowisk z lasu, głównie ze względu na to, że mrówki doskonale oczyszczają teren z kleszczy. Sam kwas mrówkowy sprawia, że kleszcze się na dany teren już nie zapuszczają. Zresztą ptaki także są świetne jako oczyszczacze terenu z kleszczy, więc budowa budek dla nich po prostu się opłaca.
A poza tym – żyjmy skromniej, oszczędzajmy wodę i energię, wybierajmy bioprodukty, do których uprawy nie używa się pestycydów, spróbujmy nie jeść mięsa każdego dnia… Stosując politykę małych kroków możemy zrobić bardzo dużo i o wiele, więcej, niż zasilając konta tych niby proekologicznych korporacji.

Marcin Kostrzyński, obserwator przyrody, autor filmów i książek. Z wykształcenia dziennikarz, leśnik, operator kamery. Autor kanału na YouTube „Marcin z Lasu” i wideobloga na Facebooku.

ms/pap

Redakcja

Poprzedni

Leczymy się zakupoholizmu

Następny

Moje życie jest trochę „Odyseją”