Straż Graniczna RP
Znane powiedzenie znanego reżysera, że w jego filmie to najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie będzie rosło – pasuje jak ulał do tego, co mamy obecnie w Polsce dobrej zmiany, w sześć lat po jej inauguracji.
Obowiązuje stan wyjątkowy, bo miały być manewry „Zapad” tuż przy polskiej granicy, Łukaszenka prowadzi wojnę hybrydową, w której amunicją są migranci z różnych dalekich krajów, Straż Graniczna dzielnie strzeże naszych granic, ale mimo to na granicę polsko-niemiecką zgłaszają się migranci, co przedostali się przez naszą pilnie strzeżoną granicę, przemierzyli całą Polskę i zgłaszają się na punkty graniczne po stronie niemieckiej.
A co robią dwaj nasi ministrowie od bezpieczeństwa (ciekawe, że wicepremier od tych spraw milczy, jakby go w ogóle nie było)?
Wspomniani ministrowie organizują konferencję prasową, w której szokują bezsensownie wybranymi z Internetu zdjęciami ze starych filmów pornograficznych, co ma świadczyć, że migranci to zboczeńcy, mordercy i narkomani. Ta konferencja wejdzie z pewnością do zestawu kształcenia kadr dyplomatycznych jako przykład, jak nie należy tego robić. Błaszczak i Kamiński staną się negatywnymi klasykami tych nauk. To też jakiś sukces.
Prezydent i premier zgłaszają do sejmu wniosek o przedłużenie stanu wyjątkowego o kolejne dwa miesiące. Sejm zmienia regulamin tak, aby PiS mogło przegłosować ten wniosek („witkowanie” ma się w polskim sejmie coraz lepiej). Trybunał Julii Przyłębskiej ma zająć się wnioskiem premiera, że prawo krajowe jest ponad unijnym. Polska grozi Komisji Europejskiej, że pozwie ją za opieszałość w rozpatrywaniu polskiego planu odbudowy. Minister Kamiński spotka się z unijną komisarz… w holu dworca lotniczego, bo pani komisarz będzie tu przypadkiem w podróży, (że też Mariusz Kamiński zgadza się na taki afront). Kolejne samorządy wycofują się ze swoich uchwał anty-LGBT…
To tylko kilka przykładów z ogromnego zestawu komedii pomyłek, jaką jest polskie państwo. Pokazujących kim są ludzie sprawujący w niej ważne funkcje publiczne i podejmujący w naszym imieniu ważne decyzje.
Ta władza została wybrana w wyborach powszechnych z przyjętymi regułami przeliczania wyniku na liczbę mandatów. Ta z kolei określa pozycję polityczną danego ugrupowania i jego zdolność do rządzenia. Tak wynika to z umowy społecznej przyjętej i zapisanej w Konstytucji, najważniejszym akcie prawnym, uchwalonym i zaakceptowanym w powszechnym referendum.
Tyle zasady i reguły prawne.
Ale przypomnę: frekwencja wyborcza w Polsce to tylko trochę ponad 50%. Prawie połowa obywateli nie jest więc zainteresowana udziałem w procedurach wyłaniania władz, mówiąc otwarcie – mnie to nie interesuje, to nie jest moja sprawa. Zdecydowana większość spośród głosujących kieruje się przy tym nie rozumem i wiedzą, a emocjami – wywoływanymi i kształtowanymi przez sztaby wyborcze oraz agencje i firmy medialne pracujące na rzecz partii politycznych, które je wynajęły i z naszych pieniędzy je opłacają. Wynik wyborczy nie jest zatem w żadnym stopniu realizacją świętej zasady demokracji jako bytu idealnego, „rządy ludu, dla ludu i przez lud”. Faktycznie wybory to targowisko próżności i zachowań rynkowych liderów i milionów obywateli, którzy są w teorii „suwerenem”, to ulubione słowo prezesa wszystkich prezesów.
To na etapie wyłaniania władz… A co gdy ta władza już rządzi?
Tu jest jeszcze gorzej. W funkcjonowaniu państwa obowiązują zapisane w Konstytucji zasady stanowiące, że władze podejmują decyzje zgodne z prawem i w ramach prawa, że obowiązuje żelazna zasada rozdziału władzy wykonawczej od władzy sądowniczej i ustawodawczej. To takie kanony demokracji współczesnego świata z naszego kręgu cywilizacji i kultury.
A jak jest? Każdy widzi.
Nawet nie chce mi się wymieniać wszystkich deliktów konstytucyjnych, przestępstw urzędniczych, naruszeń suwerenności i niezawisłości sędziów, które widzimy każdego dnia, o każdej porze. Ta władza realizuje sformułowany przez Jarosława Kaczyńskiego program przełamywania imposybilizmu prawnego jako źródła wszelkiego zła i niemocy państwa, a właściwie jego naczelnika.
A co na to „suweren”?
Suweren ma nosie wielkie zasady demokracji. Suweren, a właściwie jego część tak znacząca, że daje to nadzieję na utrzymanie się przy władzy tych, którzy tę władzę już mają. Suweren ma bowiem nadzieje na to, że ta władza się z nim podzieli: pieniędzmi, stanowiskami, możliwościami na przyszłość.
Gdy słyszę głosy wyrażające zdziwienie, że kolejne afery, kolejne przykłady skrajnego nepotyzmu i obsadzanie wysokopłatnych stanowisk w spółkach skarbu państwa przez rodziny, przyjaciół i wszystkich znajomych królika nie wywołują oburzenia – przypominam sobie sytuacje z badań terenowych i wywiadów prowadzonych z wylosowanymi respondentami. Najczęstszą reakcją na takie sytuacje było nie oburzenie a zawiść. Że to tamtemu się udało, że to tamtemu się poszczęściło – a mnie nie.
Ciąg dalszy takiego rozumowania musi prowadzić do racjonalnego wniosku – chcesz też korzystać z dobrodziejstw sprawowania władzy, to zapisz się do zwycięskiego obozu. A to, że powinny obowiązywać jakieś wartości – to tylko takie puste gadanie. Jak będzie trzeba, przepiszemy się do innego obozu i tam będziemy aktywni. Wystarczy przypomnieć sobie – ilu prominentnych polityków zmieniało i zmienia przynależność partyjną, kierując się prostą zasadą – korzyści materialnych.
Wszystkie wielkie akcje społecznego sprzeciwu: w obronie sądów, praw kobiet, tour konstytucja de konstytucja itp. są bardzo ważne; ale to symbole. Potrzebne i ważne – ale tylko symbole. Do suwerena przemówią zaś jedynie twarde fakty – hiperinflacja, wzrost bezrobocia, likwidacja „socjalu”, niemożność podróży poza granicę kraju. Bo to są rzeczywiste problemy.
Czy mimo tych wszystkich ponurych obrazków mamy szanse na poprawę, na wyjście z tej czarnej dziury?
Zawsze mamy! Polityka to nie fizyka, tu są zawsze możliwe rzeczy niemożliwe. Trzeba tylko stwarzać sytuacje otwierające szanse, tworzące jakiś proces, nawet taki proces, który — gdy raz się zacznie, to nie wiadomo, czym się skończy.
To bowiem, że nie wiadomo, czym się coś skończy – jest znacznie lepsze niż to, co mamy. Bo wiadomo, czym skończyć się to musi; a nie chciałbym powtórki tego, co pamiętam…