To był weekend pana prezydenta. Mówił, mówił, mówił…
O ukochanej rozgłośni, o podziwianym dyrektorze, o nielubianym prezesie, o uwielbianym Prezesie, o swojej samotności w obliczu ustaw, których nikt za niego podpisać nie może. I jeszcze go przezywają…
– Krzyczą pod pana adresem „Marionetka”, powiedział mu redaktor TVN24. (Że niby jest „marionetką” w rękach Jarosława Kaczyńskiego).
Pan prezydent zachował spokój godny głowy państwa.
– No, cóż, mamy wolność. Ja nie wygrałem jakąś wielką przewagą, mój przeciwnik też uzyskał wiele głosów. Nie wszystkim się to podoba, że ja, a nie on został prezydentem. Trudno. Są jednak i tacy, którzy mi biją brawo…
Zauważyliśmy ostatnio, że pan prezydent w obliczu niemiłych zdarzeń posyła niechętnym sobie krzykaczom całusy.
To ładnie z jego strony, ale to nie załatwia sprawy. Dobry całus tynfa wart, można powiedzieć, ale zdaje się, że nie załatwia wszystkiego. Niczego właściwie nie załatwia. Powtarzane przez telewizję przedwyborcze obietnice pana prezydenta w zderzeniu z praktyką rządzenia, są – mówiąc szczerze – dla pana prezydenta miażdżące.
Jeśli jakikolwiek dostojnik miażdżony jest choćby przez kilkadziesiąt sekund, ale codziennie, to przed upadkiem w oczach opinii publicznej nie uratuje go nawet dziennikarska pomocna dłoń, pańskim gestem oferująca mu od czasu do czasu choćby i antenową godzinę.