Mogłoby to mnie nic nie obchodzić. Ze służbami mundurowymi nie miałem wiele wspólnego – kilka mandatów za brewerie z lat młodości, jakieś targania po schodach podczas blokad eksmisji, zgłoszenie kradzieży roweru; łączą nas może i trudne, ale nienachalne stosunki. W naszych czasach to już prawie przyjaźń.
Nigdy też nie przyszło mi przez myśl, aby wstąpić do policji czy czegoś takiego (jestem pierwszym rocznikiem, którego nie wzięli do wojska – dzięki temu zaoszczędziłem 5 tysięcy złotych, które moi starsi koledzy musieli zwyczajowo dawać przekupnym na szczęście lekarzom, aby się od służby wymigać). Nie rozumiem chęci takiej ”męskiej przygody”, nie doceniam takiej ścieżki kariery. Ale rozumiem, że ktoś, niezależnie od ustroju, złodziei łapać musi. Niektórzy robią to pewnie nawet z pasją.
Od 1 października w życie wchodzi tak zwana ustawa dezubekizacyjna. „Tak zwana” jest tu określeniem jak najbardziej celnym, ponieważ nie uderza tylko w byłych pracowników urzędu lub służby bezpieczeństwa, którzy zwalczali opozycję, łamali prawo czy dokonywali czynów moralnie wątpliwych lecz w wiele przypadkowych osób – milicjantów czy urzędników administracji formalnie podległych resortowi np. pracowników Departamentu PESEL. Za każdy rok służby przed 1990 rokiem będą oni mieli obniżoną stawkę do 0,0 proc.; najgorszy bandzior za każdy rok więzienia otrzyma więcej, bo w jego przypadku stawka wynosi 0,7 proc. Niezależnie zaś od tego, jaką emeryturę wypracowali w tzw. wolnej Polsce i jak długo pracowali w resorcie (choćby jeden dzień), wypłacane świadczenie nie wyniesie więcej niż średnie – dzisiaj to jest ok. 2100 złotych brutto. Obniżki dotkną także „resortowych” rencistów oraz ich rodziny. O tym, komu kasę odebrać, zdecyduje IPN. Ustawa przewiduje możliwość odwołania się do sądu (co jednak nie wstrzymuje decyzji o obniżeniu świadczeń). Oraz odwołanie do łaskawcy ministra, dziś nazywa się on Błaszczak. Trzeba tylko udowodnić, że jest się przypadkiem ”szczególnym”, ”krótkotrwałość służby przed 1990 rokiem” lub ”rzetelne wykonywanie zadań i obowiązków po dniu 12 września 1989 r., w szczególności z narażeniem zdrowia i życia”. Dolary przeciwko orzechom, że gdy jakiś UB-ek okaże się przyjacielem partii rządzącej, to emeryturę zachowa.
Taki kształt przepisów nie wynika tylko z nieudolności, ale ze zwykłego cynizmu – skrzywdzeni ustawą nie stanowią z racji biograficznych PiS-owskiego elektoratu. Nikt się też za nimi nie ujmie, bo tych biografii nikt dziś nie zrozumie (w czasach czczenia przez liberałów bandytów z NSZ?). Najłatwiej więc zastosować odpowiedzialność zbiorową, a konieczność udowodnienia swojej niewinności zrzucić na staruszków – przy okazji zaoszczędzi się trochę. Nie potrafiąc wprowadzić sprawiedliwego społecznie systemu emerytalnego, nieudolna władza szuka kozła ofiarnego. Największymi naiwniakami okazali się ci, którzy służąc w PRL-u – zamiast w kapitalistycznej Polsce zająć się szemranym albo i nie biznesem – postanowili przejść weryfikację i pracować dalej. Jakby to ujął klasyk: nie warto było.