Czy odbudowa Warszawy była zbrodnią komunistyczną?
„Bardzo wiele wpływowych miejsc zajmują osoby, których rodzice czy dziadkowie aktywnie walczyli z Żołnierzami Wyklętymi w ramach utrwalania ustroju komunistycznego, czyli – krótko mówiąc – byli zdrajcami. Dzisiaj byśmy tak powiedzieli wprost, przynajmniej ja bym tak powiedział” – rzekł jakiś czas temu Prezydent Andrzej Duda, zarysowując znaną nam od lat wizję polityki historycznej obozu rządzącego. Jest ona prosta jak drut: państwo powstałe po 1944 roku tworzone było przez zdrajców i zbrodniarzy. Nie było polskie, lecz sowieckie i komunistyczne. Wnukowie budowniczych zaś do dziś okupują eksponowane stanowiska w mediach, polityce i biznesie, skąd – aby sprawiedliwości stało się zadość – należy ich wykurzyć.
Jakiś czas temu „Gazeta Polska Codziennie” piórem Janusza Sujeckiego, muzealnika i obrońcy zabytków, poinformowała o inicjatywie Stowarzyszenia Obrońców Zabytków Warszawy (SOZW), które jeszcze w tym roku „zakończy przygotowywanie obszernego opracowania, które stanie się podstawą wystąpienia o uznanie fali masowych powojennych wyburzeń ocalałej warszawskiej zabudowy, inspirowanych i faktycznie kierowanych przez Wydział Urbanistyki Biura Odbudowy Stolicy (BOS) za stalinowską zbrodnię miastobójstwa dokonaną na Warszawie w latach 1946-1948”. Sujecki twierdzi, że BOS „zaproponował twór sztuczny i odhumanizowany (…), który znakomicie nadawał się do kształtowania całkowicie zindoktrynowanego społeczeństwa, formowanego zgodnie z wytycznymi stalinowskiego totalitaryzmu”.
I choć co prawda większość budowniczych Warszawy już nie żyje, to ich wnukowie mogą się gdzieś ukrywać. Pora ich rozliczyć.
Czy da się zabić trupa
Prawica jak zwykle nagina nazewnictwo do swoich celów. Po raz pierwszy pojęcia „miastobójstwa” (urbicide) miał użyć angielski pisarz fantasy i anarchista Michael Moorcock. Później badacze określali tak planowaną politykę prowadzoną przez Izrael na okupowanych terenach palestyńskich, gdzie za pomocą buldożerów niszczono domy i całe miejscowości zamieszkiwane przez miejscową ludność. „Miastobójstwem” można także określić działania władz, polegające na wyburzaniu miejsc uznanych za „nienowoczesne”, kłujące w oczy (np. slumsów przed ostatnią Olimpiadą w Rio). Co to ma wspólnego z powojenną Warszawą?
„Tego nie wolno ruszać. Niech zostanie, jak jest. Ten okrzyk był naszą pierwszą myślą, zakryciem oczu, pierwszym gestem. My, którzy kochaliśmy to miasto, chcieliśmy wtedy kochać jego rozsypane cegły (…) Bo jakiż inny pomnik wystawić tej śmierci” – pisał Kazimierz Brandys w „Mieście niepokonanym”.
Decyzja o tym, żeby Warszawę w ogóle odbudować zapadła – nie ma co ukrywać – na Kremlu. Zanim jednak Stalin o tym zdecydował, planowano przeniesienie stolicy do Krakowa, Poznania, Gdańska czy stosunkowo niedalekiego i w tym wyborze najbardziej wówczas prawdopodobnego miasta Łodzi. Trudno bowiem było uwierzyć ówcześnie, że odbudowa doszczętnie zrujnowanego miasta w ogóle może się odbyć „za naszego życia”. Wystarczy popatrzeć na zdjęcia z lotu ptaka, gdzie widać morze gruzów lub poczytać dane: w wyniku działań wojennych do stycznia 1945 roku 84 proc. zabudowy lewobrzeżnej Warszawy została zburzona (jeśli włączyć w to prawobrzeżną część miasta – 65 proc.), a ilość gruzów, która pokrywała wówczas stolicę szacuje się na 20 milionów metrów sześciennych.
Szczegółowo zniszczenia wyglądały tak: „mosty – 100 proc.; kubatura budynków przemysłowych – 90 proc.; budynki zabytkowe (w tym kościoły) – 90 proc.; kubatura obiektów kultury – 95 proc.; kubatura obiektów służby zdrowia – 90 proc.; kubatura obiektów szkolnictwa – 70 proc.; izby mieszkalne – 72,1 proc.. Zniszczeniu uległo także 50 proc. budynków i urządzeń elektrowni; 65 proc. długości miejskiej sieci elektrycznej; 46 proc. łącznej wartości obiektów gazowni i sieci gazowej; 100 proc. central telefonicznych; 70 proc. telefonicznej sieci kablowej; 30 proc. łącznej wartości obiektów wodociągowych; 28,5 proc. łącznej wartości obiektów kanalizacyjnych; 30 proc. powierzchni ulic; 85 proc. długości sieci tramwajowej; 91 proc. kubatury zajezdni tramwajowych i autobusowych; 75 proc. jednostek taboru tramwajowego; 98,5 proc. lamp ulicznych; 60 proc. drzewostanu w parkach; 60 proc. wartości ogrodu zoologicznego; 95 proc. urządzeń węzła kolejowego w granicach miasta; 100 proc. dworców kolejowych, 100 proc. urządzeń i sprzętu lotnictwa pasażerskiego; 85 proc. taboru żeglugi rzecznej. (na podstawie Wikipedii, za: Marek Getter, Straty ludzkie i materialne w Powstaniu Warszawskim. „Biuletyn IPN”. 8-9 (43-44), sierpień – wrzesień 2004).
Cały naród, ale jak?
Spory o formę odbudowy zaczęły się od razu. Nie tyle wynikały one z ustroju, co były kontynuacją dyskusji wcześniejszych. Czy przywrócić całość lub większość przedwojennej zabudowy czy może skupić się na zbudowaniu miasta od nowa, w zgodzie z potrzebami przyszłych mieszkańców? Przed wojną rozwój miasta był wszakże podporządkowany prawu jak największego zysku prywatnych właścicieli. W końcu przeważyła koncepcja odbudowania części zabytków – przede wszystkim Traktu Królewskiego i Starego Miasta i rozwoju miasta na nowych zasadach, często rezygnując z odbudowy XIX-wiecznych czynszówek, których koszt odbudowy – choćby ze względu na ich niską jakość, a więc konieczność jej poprawy – byłby bardzo kosztowny i czasochłonny. Jak pisał Marian Spychalski: ‚”Kapitalizm stworzył podwórza-studnie, boczne i tylne oficyny w miastach oraz mieszkania pozbawione dostępu świeżego powietrza i słońca, niebywale przeludnione. (…)Nie do wszystkich docierała prawda, że w warunkach kapitalizmu funkcjonalna zabudowa i dobre warunki mieszkaniowe są dostępne tylko dla ludzi o wysokim poziomie dochodów”. To słowa architekta co prawda, ale jednak komunisty, działacza państwowego i partyjnego z okresu PRL – czy są wiarygodne?
Nie możemy zapominać, że punktem odniesienia była wówczas II RP. Mitologizowany dzisiaj „Paryż Północy” ograniczał się tak naprawdę do kilku kwartałów ulic. Powstały kilka lat temu film „Warszawa 1935 – trójwymiarowa rekonstrukcja przedwojennej stolicy” – pokazuje sielską rzeczywistość pozbawioną różnic społecznych. Nie zobaczymy w nim ani jednego spośród czterdziestu tysięcy bezdomnych bytujących wówczas w Warszawie. Nie zrozumiemy też tego, jakie były wówczas warunki mieszkaniowe przeciętnej rodziny. „W ówczesnej Europie za przeludniony uważa się lokal, w którym na dwie osoby przypada jedna izba. Według tej definicji w Polsce nieprzeludnionych jest tylko pięć procent mieszkań robotniczych, a w stolicy – dwa procent. Przeciętne zaludnienie w warszawie jest dwukrotnie większe niż w jakiejkolwiek innej europejskiej stolicy i wynosi 2,8 osoby na izbę. (…) większość lokali zajmowanych przez robotników i drobnych rzemieślników to mieszkania jednoizbowe. (…) W Perle Północy i Paryżu Wschodu na sto osób przypada tylko czterdzieści pięć łóżek, dwadzieścia jeden szaf, dwadzieścia sześć stołów i osiemdziesiąt krzeseł’” – pisał Filip Springer w książce „13 pięter”. (Innym dowodem na to, że kapitalizm nie jest w stanie rozwiązać problemu mieszkaniowego jest historia ostatnich 27 lat). W latach trzydziestych do kanalizacji podłączonych było 46 proc. mieszkań, z dostępem do bieżącej wody – 62 proc., do gazu i prądu blisko połowa. Zabudowa z powodów historycznych była bardzo gęsta, brakowało dostępu do zieleni, świeżego powietrza i światła. Nostalgicy mówiący o zatraceniu przy odbudowie rzekomej ”tożsamości” miasta zapominają o tych faktach.
Dekret palce lizać
Tak zwany Dekret Bieruta, który skutkował przejęciem na własność przez miasto wszystkich gruntów znajdujących się w jego granicach, ma dzisiaj ponurą sławę, bo kojarzony jest ze złodziejską z zasady reprywatyzacją. Oczywiście największym problemem jest dziś to, że władza komunistyczna sama nie przestrzegała swojego prawa. Idea pochodzi jednak nie tyle z Moskwy, co z Europy Zachodniej – chodzi o koncepcje Silvio Gessela, teorię naturalnego porządku, trzeciej drogi między kapitalizmem i socjalizmem i jej urbanistycznych propagatorów jak np. szwajcarski architekt Hansa Bernoulliego. Jego rolę opisała Małgorzata Popiołek*.
Przypomnieć warto, że dużą część warszawskich gruntów rozprzedali carscy zaborcy. Próbowano to zmieniać – w 1919 do miasta należało 2 proc. gruntów, w 1938 r. – ponad 10 proc. Mała ilość powodowała, że miasto chcąc przeprowadzić potrzebne inwestycje, musiało dogadywać się z prywatnymi właścicielami. Gdyby tak było po wojnie, Warszawa nie odbudowano by do dzisiaj. Ktokolwiek by wówczas rządził – jakąś formę upaństwowienia gruntów musiałby przeprowadzić.
W pisaniu tekstu korzystałem m.in z książki ”Spór o odbudowę Warszawy. Od gruzów do reprywatyzacji” pod redakcją Tomasza Fudali, wydaną przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w roku 2016.