2 grudnia 2024

loader

Państwo z tektury

fot. Unsplash

W Polsce spadają rakiety, a nikt nic nie wie i nie informuje opinii publicznej. Czy państwo jeszcze działa?

Premier wezwał ministra Błaszczaka do przedstawienia raportu o rosyjskim pocisku. Mateusz Morawiecki przyznał, że o odnalezieniu w Polsce szczątków mogących być rosyjskim pociskiem dowiedział się pod koniec kwietnia, mimo że chodzi o incydent z połowy grudnia. Stwierdził, że trwa analiza okoliczności zdarzenia i dodał, że „myśli, iż Mariusz Błaszczak niebawem przedstawi raport w tej sprawie”. Minister obrony do tej pory skąpo wypowiadał się o incydencie, wskazywał, że śledztwo prowadzi prokuratura. Złożona przez premiera zapowiedź raportu niezależnego od dochodzenia może być sygnałem, że sprawa ta postrzegana jest jako ryzyko wizerunkowe dla ekipy rządzącej. To skandal, że premier przez 4 miesiące nie wiedział, że w terytorium państwa uderzyła rakieta przystosowana do przenoszenia ładunków jądrowych. Na szczęście bez głowicy jądrowej. Czy wicepremier Błaszczak ukrywał przed premierem Morawieckim ten fakt? Czy sam nic nie wiedział? Jako wiceszef Komisji Obrony Narodowej z niecierpliwością czekam na treść raportu, do stworzenia którego zobowiązał ministra Błaszczaka premier Morawiecki.

Biegli z Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych potwierdzają wcześniejsze informacje portalu Onet.pl, że pod Bydgoszczą spadła rosyjska rakieta Ch-55 — nieoficjalnie opisuje RMF FM. W lesie pod Bydgoszczą został odnaleziony „obiekt wojskowy”. Sprawę bada prokuratura, eksperci i służby. Eksperci oceniają, że mogą to być pozostałości rosyjskiego strategicznego pocisku manewrującego Ch-55. W polskiej armii nie ma tego uzbrojenia ani na wyposażeniu, ani w magazynach. To wykluczałoby wersję, która pojawiła się tuż po odnalezieniu szczątków, że pod Bydgoszczą znaleziono rakietę, którą wystrzelono z polskiego poligonu.

Wicepremier Błaszczak zapewniał, że polskie niebo jest bezpieczne. Już drugi raz będzie musiał zjeść swój język. Niestety polskie niebo nie jest bezpieczne. Polska armia się modernizuje, ale obrona powietrzna pozostaje naszym miękkim podbrzuszem. To wynik wieloletnich zaniedbań, które zaczęto nadrabiać po wybuchu wojny. O ile jednak czołgi można kupić z półki, jak stało się z koreańskimi K2, tak system obrony powietrznej to inwestycja na lata, często szyta na miarę. Polska buduje własny system obrony powietrznej w oparciu o rozwiązania amerykańskie (Patrioty), brytyjskie (wyrzutnie CAMM), i krajowe (radary Soła, Pioruny). Jesteśmy jednak dopiero na początku tej drogi.

Polska jest na początku ścieżki prowadzącej do nowoczesnej, warstwowej, zintegrowanej i silnej obrony powietrznej i antyrakietowej. O ile obecne plany nie ulegną zmianie, ich pełna realizacja nastąpi dopiero po 2030 r. i pochłonie ponad 120 mld zł. Jednostki ogniowe nowych systemów będą jednak wprowadzane do służby w miarę ich dostarczania i stopniowo zwiększą zdolności polskiej obrony powietrznej, które dziś opierają się na przestarzałych poradzieckich systemach krótkiego zasięgu Newa, Kub, Osa. Rząd musi nadać pracom nad system obrony powietrznej najwyższy priorytet. Co nam po Abramsach, K2, Himarsach, czy Apachach, jeśli zostaną zniszczone zanim wyruszą do walki? Polski rząd chwali się, że buduje najsilniejszą armię lądową w Europie. Ta armia nie może być jednak bezbronna na atak z powietrza.

Autor jest wiceprzewodniczącym Komisji Obrony Narodowej, posłem na Sejm RP oraz Sekretarzem Generalnym Nowej Lewicy.

Marcin Kulasek

Poprzedni

Gorsi ludzie

Następny

17-18 maja 2023