7 listopada 2024

loader

Polak w delegacji

Co roku ponad pół miliona Polaków wyjeżdża w delegacje za granicę. Rewelacja? Niekoniecznie.

Wiele jest takich ogłoszeń: poszukiwana opiekunka starszej osoby we Francji. W zakresie obowiązków „delegowanego” z Polski pracownika: sprzątanie, robienie zakupów, pranie i gotowanie dla 92-letniej Francuzki. Spośród pół miliona rodaków corocznie delegowanych do pracy za granicą, tylko dla niewielu to typowe delegacje. Ich firma wygrywa przetarg na budowę paryskiego biurowca i wraz ze swoim sprzętem i ludźmi, przez dwa lata będzie realizowała zagraniczny kontrakt. Dla większości owa „delegacja”, to jedynie szyld. A naprawdę chodzi o to, by za granicę wysłać pracownika, który będzie pracował za niższe stawki niż tamtejsi pracownicy.

Stara i nowa Unia

Po przyjęciu do Unii Europejskiej Polski i 9 innych państw w roku 2004, a niedługo potem jeszcze trzech kolejnych, Bułgarii, Rumunii i Chorwacji, Unia stała się bardzo zróżnicowana ekonomicznie. PKB na osobę w Rumunii wynosi niewiele ponad 6 tysięcy euro, w najbogatszych krajach przekracza 40 tysięcy euro. Różnica jest aż siedmiokrotna, a w przypadku Polski – czterokrotna. To oczywiście oznacza ogromne różnice w zarobkach.
Swobodny przepływ pracowników jest jedną z podstawowych zasad Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Jednak kierunek migracji pracowników zasadniczo jest jeden – z krajów „nowej” Unii do „starej”. Szacuje się, że prawie 6 milionów obywateli z krajów Europy Środkowo-Wschodniej przebywa na emigracji, pracując w zamożniejszych krajach „starej” Unii. Najwięcej Rumunów (ponad 2,5 mln) i Polaków (2 mln). Emigracja pracowników to olbrzymia strata dla społeczeństw tych krajów i ich gospodarek. Ale też nie pozostaje bez wpływu na rynki pracy Wielkiej Brytanii, Niemiec czy Francji. Zwłaszcza że co czwarty Polak pracujący za granicą, omija wiele rygorów lokalnych rynków pracy. Będąc wysyłanym przez polskich pracodawców „w delegację”.

Na budowie i w polu

Czym zajmują się Polacy „oddelegowani” do pracy za granicą? Połowa z nich pracuje na budowach. Poszukiwani są wszyscy specjaliści: murarze, zbrojarze, cieśle. Kolejne kilkanaście procent zatrudnionych jest w zakładach przemysłowych. Nieco mniej w służbie zdrowia, opiece społecznej i rolnictwie.
Największym rynkiem pracy pracowników delegowanych z Polski są Niemcy – pracuje ich tam ponad 50 proc. Na drugim miejscu jest Francja, na trzecim Belgia – w każdym z tych krajów pracuje około 10 proc. wyjeżdżających „w delegację”.
Dlaczego pisząc słowo „delegacja” używam cudzysłowu? Dlatego że w większości wypadków za granicę nie wyjeżdżają stali pracownicy polskich przedsiębiorstw, realizujący usługi swoich firm na tamtejszych rynkach. Z reguły delegującym jest agencja pracy tymczasowej, a sprzedawaną za granicę usługą – wynajem pracowników. Cóż, dla agencji to biznes jak każdy inny. Chiny podbiły świat tanimi wyrobami, Polska zaoferowała Unii tanią siłą roboczą.

Minimalna obowiązuje

Obecnie obowiązująca dyrektywa unijna z 1996 roku gwarantuje pracownikom delegowanym do innych krajów minimalne stawki wynagrodzenia obowiązujące w kraju, w którym wykonywana jest praca. Wymaga też równego traktowania mężczyzn i kobiet, określenia maksymalnych okresów pracy, minimalnych czasów wypoczynku, płatnych urlopów wypoczynkowych. Wszystko w takim wymiarze, jak dla miejscowych pracowników. Jeśli dodam, że płaca minimalna we Francji i Niemczech wynosi 1500 euro, a więc około 6500 złotych, to nie ma chyba na co narzekać. A jednak nie wszystko jest tak, jak być powinno.
Z lewicowego punktu widzenia możemy mówić o wyzysku polskich pracowników. W jednym zakładzie pracy, na jednej budowie, spotykają się polscy i francuscy lub niemieccy pracownicy. Wykonują tę samą pracę. Jedni i drudzy są tak samo dobrymi i doświadczonymi fachowcami. A jednak na koniec miesiąca na konto Polaka zwykle wpływa kwota znacznie niższa niż na konta Francuza i Niemca. Bo płaca minimalna, płacą minimalną. Ale zarobki fachowców we francuskich fabrykach i na niemieckich budowach są istotnie wyższe od płac minimalnych. Tak samo zresztą jak w Polsce.
„Nie powinno być tak, że Polacy mieliby być pracownikami drugiej kategorii. Uważamy, że polscy pracownicy powinni zarabiać dokładnie takie same stawki, jak pracownicy holenderscy, belgijscy czy francuscy” – mówi Piotr Szumlewicz, ekspert i doradca OPZZ. Trudno się z nim nie zgodzić. 

„Polakożerca” Macron

Cała sprawa zaczęła się ponad rok temu. Komisja Europejska zaproponowała wprowadzenie zmian w dyrektywie o pracownikach delegowanych. W nowej wersji unijnych przepisów, firmy zatrudniające pracowników delegowanych z innych krajów musiałyby płacić im tyle samo, co pracownikom z własnego kraju. A nie jedynie stawkę odpowiadającą płacy minimalnej. O tych zmianach w sposobie wynagradzania zagranicznych pracowników dużo mówił w swojej kampanii wyborczej Emmanuel Macron. Nazywając obecną sytuację, niższych płac pracowników z Europy Środkowo-Wschodniej, „dumpingiem socjalnym”.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to nie troska o kieszenie polskich pracowników kierowała Macronem. Dla prezydenta ważniejsze było to, co o „dumpingu socjalnym” sądzą Francuzi. I jednocześnie jego wyborcy. Zresztą prezydent Francji nie należy do polityków specjalnie Polsce przychylnych. A sposób zakończenia przez ministra Macierewicza negocjacji w sprawie zakupu francuskich Caracali i instrukcje ministra Kownackiego, kto kogo uczył jadać widelcem, z pewnością nie przysłużyły się zbliżeniu z naszym krajem.

Żółta kartka

Przeciwko zmianom w dyrektywie dotyczącej delegowanych pracowników zaprotestowały parlamenty 11 krajów, uruchamiając tzw. procedurę „żółtej kartki” dla Komisji Europejskiej. Poza Danią, pozostałe 10 protestujących państw, to reprezentanci „nowej” Unii. Komisja Europejska musiała jeszcze raz przeanalizować zasadność wprowadzania na terenie Unii kontrowersyjnych przepisów dla części jej członków. Ostatecznie urzędnicy brukselscy podtrzymali swoje stanowisko, odrzucając protest 11 krajów.
Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker we wrześniu 2016 roku mówił: „Unia musi stać się bardziej socjalna”, zaś „pracownicy powinni otrzymywać takie samo wynagrodzenie za taką samą pracę w tym samym miejscu”. Trudno wyobrazić sobie lewicę w którymkolwiek z państw Unii, która nie poprze takich postulatów.

Kto straci?

Tymczasem prasa alarmuje. „Macron zwolni tysiące Polaków” – napisała Adriana Rozwadowska w poniedziałkowej Gazecie Wyborczej. Panikę nakręcają agencje – dotychczas doskonale prosperujące dzięki zyskownemu eksportowi tanich polskich pracowników. To one „delegują” pracowników do innych krajów. One wypłacają im wynagrodzenie. Zgodnie z zasadą, że nie może być niższe od minimalnej płacy obowiązującej w danym państwie. Ile same inkasują – nie wiemy. W wielu branżach na Zachodzie brakuje fachowców, tak jak w Polsce. Można się spodziewać, że umowy z agencjami „eksportującymi” pracowników opiewają na znacznie wyższe kwoty niż minimalne płace.
Polska jest europejskim liderem w dziedzinie agencji zatrudnienia. Zarejestrowanych jest u nas ponad 6 tysięcy takich firm. To trzecie miejsce w Europie, po Wielkiej Brytanii i Niemczech. Rocznie przybywa kilkaset nowych agencji – branża ma się dobrze. Nic dziwnego, że głośno protestuje w obliczu zmian, które ograniczą intratny biznes.

Szydło bezradna

„Rząd Beaty Szydło jest bezradny” – twierdzi Adriana Rozwadowska z Wyborczej. A ministrowie pracy państw Unii zajmą się zmianami w dyrektywie już niedługo – 23 października.
Niestety, to prawda. Mamy w Unii coraz mniej do powiedzenia. To skutek pohukiwania polskich polityków na arenie międzynarodowej, zamiast prowadzenia konstruktywnej polityki. Trudno o dialog z Niemcami, gdzie pracuje najwięcej delegowanych pracowników. Politycy Prawa i Sprawiedliwości, zamiast o problemach Polaków pracujących za granicą, bredzą o reparacjach wojennych.
Źle układają się stosunki z Francją. Jeszcze w sierpniu prezydent Macron odwiedzi Czechy, Słowację, Bułgarię i Rumunię. Będzie namawiał rządy tych państw do poparcia zmian w dyrektywie. Do Polski, delegującej najliczniejszą grupę pracowników, nie przyjedzie.
W przepisach o pracownikach delegowanych „diabeł”, jak zwykle, „tkwi w szczegółach”. Bo oprócz słusznej idei, jest też bezpardonowa walka o miejsce w europejskim biznesie. Taką walkę toczą zachodnie firmy transportowe.

Kierowcy TIR-ów

Polska jest europejskim potentatem w przewozach samochodowych. Do transportowego boomu przyczyniają się niższe zarobki polskich kierowców. Po wprowadzeniu w 2015 roku płacy minimalnej w Niemczech 8,5 euro za godzinę, nową regulacją objęto również zagranicznych kierowców TIR-ów, jeżdżących po niemieckich drogach. Pogorszyło to konkurencyjność polskich firm transportowych.
W wyniku protestów, przede wszystkim tańszych przewoźników ze „starej” Unii, przeciwko Niemcom toczy się unijne postępowanie o naruszenie swobody świadczenia usług. Do jego zakończenia, Niemcy zawiesili wymóg wypłacania niemieckiej płacy minimalnej kierowcom przejeżdżającym tranzytem.
We Francji od roku obowiązuje transportowców La Loi Macron czyli tzw. ustawa Macrona. Podobnie jak przepisy niemieckie, nakazuje wypłacać zagranicznym kierowcom co najmniej płacę minimalną, wynoszącą we Francji 9,67 euro brutto. Dodatkowo, ustawa nakłada na kierowców TIR-ów szereg wymogów administracyjnych.

Lewica popiera

Sojusz Lewicy Demokratycznej popiera wprowadzenie zasady, że za tę samą pracę, pracownikom należy się jednakowa płaca. Niezależnie od narodowości! Dotyczyć ona powinna zarówno obywateli Ukrainy, pracujących w Polsce, jak i Polaków delegowanych do pracy w innych państwach.
Polski rząd powinien jednak walczyć o towarzyszące nowym przepisom odpowiednie okresy przejściowe. Aby firmy delegujące pracowników, jak i sami pracownicy, mieli czas na dostosowanie się do zmieniających się zasad. Które, koniec końców, okażą się korzystne dla Polaków pracujących za granicą. Jestem o tym przekonany.
Równocześnie powinniśmy piętnować wszelkie przejawy biurokratycznego utrudniania unijnej zasady swobodnego przepływu pracowników. A za takie trzeba uznać francuski wymóg posiadania przez kierowców ciężarówek obszernej dokumentacji (m. in. polskiej umowy o pracę) przetłumaczonej na język francuski. To z warunkami pracy kierowców nie ma nic wspólnego.

trybuna.info

Poprzedni

Brunatne porządki

Następny

Cudów nie ma