Ulubione powiedzenie Urho Kekkonena – wybitnego polityka, przez szereg lat premiera i przez ćwierć wieku prezydenta Finlandii – brzmiało tak: „przyjaciół należy szukać blisko, a wrogów daleko”. Sam bym je lekko skorygował – wrogów, czy też przeciwników lepiej nie szukać w ogóle: sami się na ogół znajdą.
Maksyma Kekkonena ma jednak głęboki sens, bowiem sztuką polityki zagranicznej – i w dużej mierze podstawowym kryterium jej skuteczności oraz powodzenia – jest właśnie ułożenie właściwych, partnerskich stosunków z sąsiadami. To w relacjach z nimi, z historycznych i innych powodów, ujawniają się często sprzeczności interesów, a w razie braku umiejętności ich przezwyciężenia dochodzi do konfliktów, a nawet wojen. Z punktu widzenia dzisiejszej Polski nie ma żadnych problemów z ułożeniem właściwych stosunków z Japonią, Chinami, Australią, Brazylią, czy Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Nierzadko wprost przeciwnie!
Na początku okresu transformacji ustrojowej straciliśmy trzech dotychczasowych sąsiadów – ZSRR, Czechosłowację i NRD. W październiku 1990 r. doszło do zjednoczenia Niemiec, przy zachowaniu wcześniejszej nazwy państwa – Republika Federalna Niemiec. W grudniu 1991 r. przestał istnieć Związek Radziecki i odtąd na wschodniej granicy mamy aż czwórkę sąsiadów: Rosję, Litwę, Białoruś i Ukrainę.Wreszcie, od roku 2003 Czechosłowacja podzieliła się na Czechy i Słowację. Łącznie zatem graniczymy z 7 krajami. Nieco żartobliwie mówiąc – nie zmienili się tylko nasi skandynawscy sąsiedzi przez Bałtyk.
Niepokoić musi obecnie fakt, iż z wyjątkiem bezkonfliktowych relacji z Czechami, Słowacją (nie uwzględniając naturalnie „sporu” o Janosika) i – co jest miłą niespodzianką – z Białorusią, relacje z pozostałą czwórką nie zawsze układają się najlepiej.
Szczególnie bulwersujące jest podejście obecnie rządzącego, prawicowego obozu do partnera gospodarczego Polski nr 1 (roczne obroty handlowe-ok. 100 mld. euro) oraz głównego sojusznika politycznego w Europie – Niemiec. Bardzo trudny, z oczywistych powodów, proces wzajemnego pojednania przez dekady okazał się niezwykle płodny i szkoda byłoby go hamować. W związku z rocznicą Powstania Warszawskiego antyniemieckie akcenty zabrzmiały dość wyraźnie, m.in. w kontekście tolerowania marszu ONR i zachowania części kibiców. Wiceszef MON, mało doświadczony polityk, który przejdzie do historii jako „ekspert od widelca”, mówił brutalnie (nawiązując do napięć na linii Warszawa-Bruksela), iż synowie i wnuki „zwyrodnialców” nie będą nas uczyć demokracji. Dziwi powrót Jarosława Kaczyńskiego (i, w ślad za nim, posłów PiS) do kwestii niemieckich reparacji za II wojnę światową. Czy nam się podoba czy nie, tej sprawy nie da się dziś załatwić i takie było też stanowisko rządów III RP, m.in. w 2004 r. Szkoda, że nie przypomniano w ostatnich dniach wspaniałego wystąpienia ówczesnego prezydenta RFN Romana Herzoga, wygłoszonego w Warszawie z okazji 50. rocznicy Powstania.
Stosunki polsko-rosyjskie są jeszcze bardziej skomplikowane, a według najnowszego raportu Pew Research Center aż 65 proc. naszych obywateli obawia się zagrożenia ze strony Rosji – najwięcej spośród badanych społeczności 38 państw. Trzeba pamiętać naturalnie o wojnie 1919-1921, o Pakcie Ribbentrop-Mołotow, o 17 września 1939 r., ale także o tym, że –niezależnie od tego, co piszą domorośli historycy – to Armia Radziecka wyzwoliła Polskę spod okupacji hitlerowskiej kosztem 600 tys. żołnierzy.
Konflikt na wschodzie Ukrainy i dokonana z naruszeniem prawa międzynarodowego aneksja Krymu także niekorzystnie wpłynęły na nasze relacje. Jednakże, ewidentnie antyrosyjskie nastroje podsycają od kilku lat ugrupowania polskiej prawicy za pomocą kuriozalnej tezy o „zamachu smoleńskim”, dokonanym jakoby przez władze na Kremlu – być może nawet przy współdziałaniu poprzedniego polskiego rządu. Wyraźnie widoczne są rusofobiczne akcenty, m.in. w działaniach Instytutu Pamięci Narodowej, na przykład w podejściu do losów pomników Armii Czerwonej. Na podstawie polsko-rosyjskich porozumień z 1992 i 1994 r. można było rozwiązać ten spór w lepszy sposób, uwzględniając choćby doświadczenia Austrii. Od lat nie toczy się też żaden poważny dialog polityczny między Warszawą a Moskwą, nie licząc pojedynczych spotkań na szczeblu wiceministrów. Trudno o taki dialog, gdy np. szef MON – obraźliwie wypowiadający się o okresie Polski Ludowej – nieustannie zrównuje okupację hitlerowską Polski z „okupacją radziecką”. I czyni to magister historii! Ale takie status quo przynosi szkodę interesom zwykłych obywateli. Wystarczy przypomnieć o zamrożeniu przez Warszawę małego ruchu granicznego z Obwodem Kaliningradzkim, co oznacza oczywiste straty dla mieszkańców Warmii i Mazur (gdzie bezrobocie jest niezmiennie wysokie, nawet 13 proc.), a także woj. Pomorskiego.
Niepodległość trzeciego naszego największego sąsiada, ok. 45-milionowej Ukrainy, została uznana w końcu 1991 r. przez Polskę jako pierwsze państwo świata (na kilka godzin przed Kanadą). Dobrze pamiętam ten moment, gdyż działo się to na pierwszym posiedzeniu pierwszego demokratycznie wybranego Sejmu, co więcej – zaraz po wyborze prezydium Izby, a sam zabierałem wówczas głos w imieniu Klubu SLD. Niemal od początku – w niejako symbolicznym geście – Polacy nie potrzebowali wizy przy wyjeździe na Ukrainę. Nasze relacje są niezmiennie dobre, zwłaszcza w aspekcie ekonomicznym i społecznym, a bez obecności ok. milionowej społeczności ukraińskiej nad Wisłą byłyby kłopoty ze znalezieniem pracowników w niektórych sektorach naszej gospodarki. Znacząca jest też np. obecność studentów znad Dniepru na naszych uczelniach.
Jednakże, w ostatnich latach na tle dyskusji i sporów o historię najnowszą (głównie w kontekście zbrodni na Wołyniu i Galicji Wschodniej) pojawiły się rysy na wzajemnej współpracy. Są one pogłębiane dostrzegalnym wzrostem wpływów ugrupowań i sił nacjonalistycznych w obu krajach. Od dawna uważam, iż prawdziwe pojednanie polsko-ukraińskie może okazać się nawet trudniejsze niż polsko-niemieckie, czy polsko-rosyjskie..
Wątki historyczne, a zwłaszcza narodowościowe (mam na myśli sytuację ponad 200-tysięcznej polskiej społeczności) stoją też na przeszkodzie pełnej normalizacji, komplikujących się nieco od kilku lat, stosunków z naszym najmniejszym sąsiadem, 3-milionową Litwą. Przedmiotem sporu są szczególnie sprawy pisowni nazwisk i nazw (np. brak litery „W” w alfabecie litewskim), paszportów, polskich szkół i – last not least – własności ziemi. Regulacje Rady Europy w szeregu tych przypadków nie są respektowane. Dobrze, że ostatnio uregulowano sprawę rafinerii w Możejkach, będącą przez lata przedmiotem niebagatelnych kontrowersji.
Materia historyczna okazuje się znów nader delikatna i nie można się poruszać w tej sferze, jak słoń w składzie porcelany. Dlatego niepokoi niedawno ujawniony pomysł MSWiA, aby w stulecie niepodległości Polski na stronach naszych nowych paszportów znalazły się motywy nawiązujące do tej rocznicy. Miałyby być wśród nich zdjęcia Cmentarza Orląt we Lwowie i Ostrej Bramy w Wilnie. Na Ukrainie i Litwie musiałoby to zostać odebrane jako prowokacja.
Rząd PiS powinien PRZYSWOIĆ SOBIE NAUKĘ KEKKONENA! Zaś triadę: porozumienie-pojednanie-wybaczenie trzeba, w praktyce, głównie w relacjach z naszymi sąsiadami, wcielać w życie jako rzecz oczywistą!