Ponoć radość wielka zapanowała w szkołach polskich 1 września. Cieszą się rodzice, „bo sami decydują czy ich 6-latek pójdzie do szkoły”, uczniowie klas VI, bo „zostają z kolegami w swojej szkole” i nauczyciele ponieważ „ten rok to rok podwyżek”. A „w powiatach jest zachwyt” i wszystko to za sprawą reformy edukacji, którą ledwie PiS wdrożył, a już odniósł sukces.
Upojony tymże sukcesem resort edukacji w osobie minister Anny Zalewskiej na dużych liczbach pokazuje jaka to „dobra zmiana” spotkała polską szkołę. Na nauczycieli czeka 10 tysięcy nowych etatów, ofert pracy jest bez liku, nic tylko wybierać. I jeszcze podwyżki, i program „500+ dla nauczycieli”. Reformę hojnie finansuje rząd – dał już 300 mln w subwencji, kolejne 200 mln czeka w rezerwie, a 1,5 mld tytułem subwencji dla 6-latków, które zostały w przedszkolach to mało? Do tego nowe szkoły, darmowe podręczniki napisane wedle nowatorskich podstaw programowych autorstwa fachowców „dobrej zmiany”.
Słuchając tych wywodów, przepraszam – wywiadów doszedłem do wniosku, że pani minister żyje równoległym świecie. Bo w realnym prawie 10 tysięcy nauczycieli dostało wypowiedzenia. Z powodu reformy. Oferty pracy dla nich to 2, 3 godziny za jakieś 200 zł, w szkołach odległych od siebie o kilka lub kilkanaście kilometrów. Nauczycielskie 500+ to raptem… 95 złotych w 2020 roku i tylko dla dyplomowanych. Mianowani i kontraktowi to pewnie „gorszy sort”, skoro nie zasłużyli. Reforma faktycznie ministerstwa nic nie kosztuje, bo za wszystko płacą (i płaczą) samorządy. Na zwrot wydatków mogą liczyć te rządzone przez PiS, pozostałe dostają „co łaska”. Brak podręczników (pewnie się drukują), otwarte (dla świętego spokoju) szkoły, które świecą pustkami to też nie kłopot rządu, a samorządów.
Kiedyś klasyk mawiał, że jest Polska A i Polska B. Od 1 września jest „Polska minister Zalewskiej” i ta realna…