Współczesnej Polsce potrzeba silnych partii, a nie słabej zjednoczonej opozycji.
Wspólne, ponadpartyjne demonstracje sprawiły, że powrócił temat „zjednoczonej opozycji”. Taka „zjednoczona opozycja” podobno byłaby w stanie odsunąć od władzy partię Jarosława Kaczyńskiego. Sondażownia Kantar Public zrobiła nawet na tę okoliczność sondaż. Wyszło z niego, że koalicja PO i Nowoczesnej zgarnęłaby 36 proc. głosów. A wraz z nową wersją zjednoczonej lewicy dysponowałaby potencjałem 43 proc. głosów. Ponad 10 proc. więcej niż Prawo i Sprawiedliwość. Ale to tylko spekulacje specjalistów od sondaży.
Liderzy na nie
Optymizmu sondażowni w tworzeniu przeciwko Kaczyńskiemu koalicji „reszty świata” nie podzielają politycy. Szef ludowców, Władysław Kosiniak-Kamysz, w wywiadzie dla tygodnika internetowego KulturaLiberalna.pl, mówi: „Opozycja jest, Bogu dzięki, różnorodna. (…) Zamiana Kaczyńskiego na innego jednego lidera, tym razem ze strony opozycji, nie jest żadną zmianą”.
W podobnym tonie wypowiada się przewodniczący SLD, Włodzimierz Czarzasty. Choć jak przystało na zwolennika świeckiego państwa, nie miesza, jak Kosiniak-Kamysz, Boga do polityki. „Wspólna lista opozycji doprowadzi do tego, że będzie nami rządził karzeł z grajkiem” – cytuje wypowiedź Czarzastego portal wSensie.pl. Przewodniczący SLD ma rację. Bo ze wspomnianego sondażu wynika, że jak w ramach mody na „zjednoczenia”, Kaczyński dogada się z Kukizem, to oni, a nie żadna mityczna „zjednoczona opozycja” będą rządzili Polską po następnych wyborach.
Z argumentami Kosiniaka-Kamysza i Czarzastego zgadza się też Adrian Zandberg, lider partii Razem. W wywiadzie dla Wyborczej powiedział: „Zjednoczona opozycja to największy prezent dla Kaczyńskiego”. To też racja. Bo nie kto inny, ale właśnie Kaczyński wielokrotnie apelował do opozycji o zjednoczenie i wybranie jednego lidera. Po co?
Wspólny bagaż
Każda partia, zwłaszcza ta, której w jakimś okresie dane było rządzić Polską, ma swój bagaż doświadczeń. Złych decyzji, błędów, zaniechań. Lewica też to przerabiała. Kilka tygodni temu, gdy składałem petycję w sprawie legalizacji związków partnerskich, zagadnął mnie jeden z dziennikarzy sejmowych. A dlaczegóż to SLD jest teraz tak przychylny związkom partnerskim – gdy nie ma w Sejmie żadnego posła. A jak rządził i miał ich 148, to nie dostrzegał problemu. Fakt – tak było.
Wyobraźmy sobie na chwilę, że jednak taka zjednoczona opozycja powstaje. Wówczas wszyscy musielibyśmy wziąć na własne barki również część bagażu nieudolnych rządów koalicji PO-PSL. Próba zaklinania rzeczywistości i rysowania „grubych kresek”, oddzielających przeszłość od teraźniejszości, jest drogą donikąd. Przecież dzisiejsze kłopoty z Kaczyńskim to, w jakimś stopniu, konsekwencja tamtych rządów.
Do repertuaru mediów powróciła kolejna odsłona afery taśmowej. Wraz z nią, jeden z głównych aktorów knajpianych nagrań z ubiegłych lat – Radosław Sikorski. W ubiegłej kadencji klub poselski Sojuszu Lewicy Demokratycznej wzywał Sikorskiego do ustąpienia z funkcji marszałka Sejmu – po ujawnieniu kompromitujących go nagrań. A dla wyjaśnienia afery taśmowej, żądał powołania komisji śledczej. No i teraz, stając przed kamerami i mikrofonami, musiałbym tłumaczyć się za Sikorskiego, Schetynę, Tuska, Rostowskiego i wielu innych… Moich koalicjantów „zjednoczonej opozycji”. Nie zamierzam!
Zaś Jarosław Kaczyński miałby faktycznie sytuację komfortową. Walcząc z opozycją, musi rozdzielać ciosy na prawo i lewo. „Postkomunistom” i „smakoszom ośmiorniczek” – każdemu z osobna. Wrzucenie do jednego worka całej opozycji, ułatwiłoby jej pacyfikację i próbę skompromitowania w oczach wyborców. Tak jak powiedział Kosiniak-Kamysz, różnorodność opozycji jest jej zaletą, a nie wadą.
Zgoda rujnuje
Zgoda buduje, niezgoda rujnuje – mówi ludowe porzekadło. Wykorzystywał je w kampaniach prezydenckich Bronisław Komorowski. Za pierwszym razem – z sukcesem. Za drugim – jego nawoływanie do „wybrania zgody” przyniosło porażkę. Dlaczego? Odpowiedzią jest inne przysłowie: jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. W polityce liczy się wyrazistość. Polityk, który chciałby doprowadzić do konsensusu wszystkich ze wszystkimi, nie jest przekonujący dla nikogo.
Mówienie o „zjednoczonej opozycji” oznaczałoby zamiar budowania programu wspólnego dla liberałów, ludowców i lewicy. To w sposób oczywisty nierealne. A jeśli mimo wszystko ktoś pokusiłby się o stworzenie takiego, to wyjdzie z tego bełkot, a nie program.
Ratujmy kobiety
W tym tygodniu Sojusz Lewicy Demokratycznej, wraz z innymi partiami, rozpoczął zbieranie podpisów pod projektem „Ratujmy kobiety” – ustawą liberalizującą dopuszczalność aborcji w Polsce. To postulat, pod którym nigdy nie podpisze się znaczna część konserwatywnych wyborców Platformy Obywatelskiej. A już z pewnością nie PSL. Przecież posłanki i posłowie tej partii głosowali za odrzuceniem analogicznego projektu podczas debaty sejmowej rok temu. Z szefem partii, Kosiniakiem-Kamyszem na czele.
Jeśli „zjednoczona opozycja” chciałaby znaleźć wspólny mianownik dla tak rozbieżnych zapatrywań na prawa kobiet, musiałby on brzmieć: będziemy działali na rzecz kobiet. Dla każdej partii ten slogan znaczyłby coś innego. A dla wyborcy byłby zupełnie bez znaczenia. Podobnie wieloznaczny byłby postulat „działania dla dobra emerytów”. Dla Platformy Obywatelskiej to „dobro” oznaczałoby podwyższanie wieku emerytalnego, dla SLD – jego obniżanie.
Europa minus
Próbę budowania szerokiego ponadpartyjnego frontu już przerabialiśmy. Pomysłodawcom Europy+ wydawało się, że jeśli w jednym miejscu zgromadzi się dostatecznie dużą ilość znanych postaci, to sukces murowany. Nic bardziej błędnego. Cóż mogło połączyć Pawła Piskorskiego, specjalistę od rozbijania banków w kasynach, z feministką Kazimierą Szczuką i krakowskim profesorem Janem Hartmanem? Ten ostatni przyznał z rozbrajającą szczerością w którymś z programów telewizyjnych, że… Bruksela. Jedynym spoiwem było marzenie o nobilitującej i dobrze płatnej posadzie w Parlamencie Europejskim. I z Europy plus zrobiła się Europa minus.
Jeśli przed najbliższymi wyborami w jednym szeregu stanęliby Schetyna, Petru, Kosiniak-Kamysz i Czarzasty, deklarując powstanie „Opozycji +”, to taki twór miałby wszelkie dane po temu, by podzielić los Europy+. Nie warto dwa razy wchodzić do tej samej rzeki. Albo nawet trzy razy.
Podobną do Europy+ klapą, zakończyła się próba pospiesznego sklecenia Zjednoczonej Lewicy. Jedni nie zagłosowali na nią, bo był tam Palikot, inni, bo Miller. Niegdysiejsi entuzjaści zjednoczenia zapomnieli, że w polityce dwa plus dwa nie zawsze daje cztery. Elektoraty nie sumują się w wyborach tak zgrabnie jak w sondażach.
Bitwa na konkrety
A jednoczenie się opozycji wokół haseł obrony demokracji i odsunięcia PiS-u od władzy? To za mało. Pisałem już tydzień temu, że w wyborczym starciu z Prawem i Sprawiedliwością decydujące będą konkrety. Opozycja, która będzie chciała wygrać operując nic nie znaczącymi sloganami – przegra.
Moja negacja dla pomysłów tworzenia czegoś w rodzaju Polskiej Partii Zjednoczonej, nie oznacza braku poparcia dla współpracy polityków w konkretnych sprawach. I to nie tylko polityków opozycji. Wręcz przeciwnie – marzy mi się powrót do roku 1997. Dzisiejszy dwudziestolatek, który urodził się w tym samym roku co Konstytucja, może czuć się zdezorientowany. Jak to możliwe, że za Konstytucją głosowało 90 proc. posłanek i posłów Zgromadzenia Narodowego? Ramię w ramię, z partii opozycyjnych i rządzących. W dzisiejszym Sejmie to wręcz niewyobrażalne.
Silne partie
Z partiami w Polsce jest trochę tak, jak z sądami. Ogniskuje się wokół nich krytyka, bo w ocenie znacznej części społeczeństwa funkcjonują źle. Ale tak jak nie jest lekarstwem na naprawę sądownictwa podporządkowanie go Ziobrze, tak nie naprawi się polskiej polityki likwidując partie.
Paweł Kukiz mówi o „partiokracji”. I ma trochę racji. Bo wymyślone przez Jarosława Kaczyńskiego równo 20 lat temu zawołanie TKM (Teraz Kurwa My) stało się dewizą wszystkich partii, bez względu na polityczne barwy. Z tą różnicą, że jedni, jak PO i PSL, realizowali je w białych rękawiczkach, a inni, jak PiS – gołymi łapami.
W sejmowym barze „za kratą” żalił mi się kiedyś polityk partii rządzącej, który popadł w niełaskę. Pode mnie „podczepionych” jest ponad 200 osób. Moje stanowisko w rządzie to pikuś – mówił. Ale wraz ze mną, robotę straci rzesza ludzi. Tak, dla bardzo wielu polityków partie nie są miejscem, w którym realizują zamierzenia polityczne. Stały się czymś w rodzaju instytucji pośrednictwa pracy. Wygramy wybory – będzie nabór. Przegramy – grozi bezrobocie.
Kupy nikt nie ruszy
Receptą na lepszą politykę są silne partie, z wyrazistymi politykami i jasnym programem. Bajdurzenie o wspólnej liście wyborczej opozycji, to oznaka słabości. Jak nie wiadomo co zrobić, to „kupą mości Panowie”, bo „kupy nikt nie ruszy”. Ale i na nią nie zagłosuje.
Mówią, że demokracja, to marny ustrój. Ale nie wymyślono nic lepszego. Partie mają wiele wad. Ale są i pozostaną podstawowym miejscem politycznej aktywności. Nie próbujmy dowodzić, że bycie „ponadpartyjnym” politykiem jest cnotą. Bo to nie cnota, a koniunkturalizm. Również koniunkturalizmem jest chowanie się polityków pod skrzydła stowarzyszeń. To wygodne, bo bez przypinania partyjnych znaczków, można poniuchać, skąd wieje polityczny wiatr.
SLD – Lewica Razem
Sojusz Lewicy Demokratycznej, na dwa lata przed wyborami parlamentarnymi, ma wszystko, co potrzebne jest solidnej partii. Ludzi – doświadczonych i młodych. Struktury – w całej Polsce. Kształtujący się z każdym dniem program. I pójdzie do wyborów z własnym szyldem – doskonale znanym wyborcom. I ze wszystkimi, którym jest z nami po drodze.
A koalicje? O koalicjach rozmawia się po wyborach.