Od dawna głoszę tezę (i spotykam się zwłaszcza po porażce Platformy Obywatelskiej w ubiegłorocznych wyborach i w związku z dzisiejszymi rządami Prawa i Sprawiedliwości, że głęboko się mylę i że jestem nadmiernie krytyczny wobec PO), iż w Polsce przynajmniej od dwóch dekad rządzi POPiS, czyli koalicja (może nie formalna, ale mentalna na pewno) tych dwóch orientacji, środowisk czy plemion post-solidarnościowej proweniencji.
Szkodliwość rządów tego duopolu (opanowanie większości sceny politycznej de facto przez jedną, prawicową opcję i narzucenia przez to jednolitej narracji oraz jej formy w przestrzeni publicznej jest niezdrowe i groźne dla młodego systemu politycznego w naszym kraju i poparte jest nadwiślańskimi tradycjami anty-demokratycznym i sięgającymi wiele dekad czy wieków wstecz) polega na monopolu treści przekazu zawężonego do dyskusji w kręgu wartości prawicowych, konserwatywnych, klerykalnych i sceptycznych nowoczesności jako zdobyczy cywilizacyjnych Zachodu, do którego pretendujemy.
Nie ma epok upadku
Walter BENJAMIN
Andrzej Leder (Prześniona rewolucja) uważa, iż nawet najmroczniejsze czasy w historii naszego kraju nie mogą być absolutnie dyskredytowane i totalnie unieważniane. Mają one tak samo wpływ na dalszy bieg historii, pozostawiają określone doświadczenia społeczne: zbiorowe i jednostkowe, które procentują w wielu dziedzinach życia. Podstawową kwestią jest zrozumienie logiki owych czasów, uprzytomnienie sobie ludzkich wyborów i co nimi kierowało, a przede wszystkim – uświadomienie tego, co Georg F.W. Hegel nazywa „Zeitgeistem”. Dzisiejsze wyobrażenia o minionych czasach i przykładanie do nich klisz współczesnych wartości, opinii czy ocen nie ma żadnego pokrycia w obiektywizmie, racjonalizmie czy realizmie tak potrzebnych przy analizach i diagnozach społeczno-politycznych.
Pisząc o POPiS-ie mam w pamięci i świadomości to, iż te formacje często głosowały analogicznie, zgodnie, zwłaszcza w węzłowych zagadnieniach dotyczących świadomości społecznej (czyli jak dawniej mówiono – nadbudowy). Chodzi tu o ustawy: powołującą (i określającą zakres zainteresowań) Instytut Pamięci Narodowej, pierwszą tzw. ustawę dez-ubekizacyjną (z 2008 roku), dot. żołnierzy wyklętych i ich absolutnej gloryfikacji. Także stanowiska w sprawie tzw. „kompromisu aborcyjnego” (jedna z najbardziej restrykcyjnych ustaw ograniczających kobiety w ich prawach i wolnościach osobistych), stosunek do Karty Praw Podstawowych obu członów wspomnianego duopolu politycznego jest zbliżony lub tożsamy.
O zasadności tych słów niech świadczą przepływy członków między obydwoma partiami. Oznacza to, iż programowo, ideowo, pod względem stylu uprawiania polityki są one bardzo zbliżone i zmiana „barw klubowych” – podobnie jak we współczesnym futbolu – nie powoduje większych frustracji, zawirowań oraz nie stanowi problemu. A chodzi tu moim zdaniem o poglądy polityczne, wizje kraju i polityki we wszystkich aspektach i wymiarach. W jedną stronę wędrowali Jarosław Gowin, Andrzej Sośnierz, Krzysztof Szyga, Jacek Żalek czy John Godson (z PO do PiS-u czy do Partii-klonów tej formacji); w drugą – Michał Kamiński, Bogdan Borusewicz, Filip Libicki, Joanna Kluzik- Rostkowska, Paweł Zaleski czy Radosław Sikorski.
Znamiennym rysem tego obrazu, określającym oba ugrupowania jako politycznie i programowo niemal jednolite, a funkcjonujące w przestrzeni publicznej na zasadzie kontaktów i relacji towarzysko-historycznych oraz koteryjnych zależności czy układów, niech będzie wypowiedź Bronisława Komorowskiego (wówczas Marszałka Sejmu) po transferze Antoniego Mężydło – toruńskiego polityka i opozycjonisty z czasów PRL – z Prawa i Sprawiedliwości do Platformy Obywatelskiej (2007). Mówiąc on o tym fakcie ze swadą i radością w głosie, z całą swą jowialnością oraz post-sarmacką poczciwością po wygranych przez PO wyborach parlamentarnych „…no, i Antek Mężydło jest z nami” – dawał tym samym upust swym mniemaniom o polityce i partiach jako o ugrupowaniach koteryjnych, opierających się nie na podstawach programów czy wizjach, a na doświadczeniach historyczno-towarzyskich, na wspólnych przeżyciach, mitach i fantazmatach.
Gdy Antoni Macierewicz zapowiedział prace w MON nad odebraniem Wojciechowi Jaruzelskiemu i Czesławowi Kiszczakowi stopni generalskich, czołowi politycy Platformy od razu „wpisali się” w ten resentymentalno-nienawistny, niemający żadnej podstawy logicznej, moralnej i prawnej styl pisowskiej narracji (o deklarowanym rysie liberalnym przez Platformę Obywatelską już dawno należy zapomnieć). Grzegorz Schetyna i Tomasz Siemoniak zadeklarowali pełną solidarność – nomen omen – z tą chorą, kuriozalną i haniebną inicjatywą Antoniego Macierewicza, enfant terrible sztuki zwanej polityką i to nie tylko w nadwiślańskim wymiarze.
W Polsce opanowanej formalnie od ponad dekady w sferze polityki (a w płaszczyźnie narracji i medialnego przekazu od ponad 2 dekad) przez prawicę nadwiślańską nawet powrót do nikczemnej tradycji tzw. „trupiego procesu” ze stycznia 897 roku jest jak widać możliwy (mam na myśli symbolikę i ideowe przesłanie tego pomysłu wobec zmarłych generałów).
Tak o tym procederze pisze Karl Heinz Deschner, religioznawca i krytyk Kościoła, uznawany za Woltera XX wieku: „Ten pomysł trawionego niewiarygodną nienawiścią Ojca Świętego, nie jest nawet bardziej zadziwiający w całej sprawie, przypominającej scenariusz z kliniki dla chorych psychicznie lub jakiś senny koszmar, niż fakt, że w tym gabinecie grozy przebywało przez trzy dni, całe zgromadzenie biskupów – traktując to z odpowiednim poważaniem”. Sam pomysł degradacji nieboszczyków mieści się absolutnie w perspektywie wspomnianego „trupiego procesu” i uwag Deschnera na ten temat.
Dzień w dzień tzw. politycy obu partyjnych gremiów utwierdzają swoimi nieprzemyślanymi, emocjonalnymi – w złym tonie i wyrazie – wypowiedziami i próbami działań, takie postawienie tezy i opisanie sytuacji politycznej w naszym kraju. Bo nawet w najmroczniejszych czasach stalinizmu nikt nie proponował degradować generałów z okresu międzywojennego, zmarłych przed 1939 rokiem. Np. Józefa Piłsudskiego czy Tadeusza Rozwadowskiego.
Pomysł Antoniego Macierewicza, podchwycony z prawicowo-jadowitą satysfakcją przez Schetynę i Siemoniaka, wystawia głównym reprezentantom tych pokrewnych asocjacji politycznych określoną laurkę: łączy ich nienawiść, odraza i zoologiczny anty-komunizm nie tylko do wszystkiego, co można w jakikolwiek sposób kojarzyć z Polską Ludową, ale przede wszystkim stosunek do ludzi, dla których było to państwo polskie i w nim lokowali swe nadzieje, zawodową aktywność i auto-realizację tego, co zwie się czynnym życiem. A to lepiszcze jest zdecydowanie przeciwne temu, co zwie się polityką. Chłodny umysł, pragmatyzm, realizm i racjonalizm, nie emocje i złe afekty, uprzedzenia i stereotypy winne być głównym kanonem tej sztuki ludzkiej aktywności. Jeśli te osoby funkcjonujące w sferze publicznej uważające się za polityków, tego nie rozumieją, że w tamtych warunkach innego państwa polskiego być nie mogło, to z jednej strony są anty-ewolucjonistami (co charakteryzuje wszelkich religiantów – nie tylko formalnie, co w sposobie interpretacji procesów przebiegających w życiu społecznym) i ich „polityczność” jest tak samo miernej jakości. A po wtóre – potwierdzają istnienie po raz kolejny tytułowego konglomeratu prawicowych poglądów zwany POPiS-em.
Najnowszą ilustracją tego prawicowego, anty-lewicowego i wyraźnie plemiennego myślenia (tak przeczącym liberalnym i pro-europejskim zapewnieniom polityków Platformy przez przypadek tylko zwanej „Obywatelską”) jest odrzucenie przez radę Warszawy – głosami radnych PO – projektu budowy pomnika wybitnego socjalisty, premiera i marszałka Sejmu II RP Ignacego Daszyńskiego.
I tego zdania nie powinniśmy zmieniać nawet po tym, co stało się w Sejmie w dn. 16.12.2016 (a potem w okolicach gmachów polskiego parlamentu w nocy z 16 na 17.12.br). Mentalnie obie formacje są przede wszystkim prawicowe, a potem dopiero (choć w różnym stopniu i formach ekspresji): konserwatywne, tradycjonalistyczne, klerykalne, anty-modernistyczne i… neoliberalne. Jeden obóz (Platforma i jej klon .nowoczesna.pl) to neoliberalizm pod banderami ponad-narodowych, pan-światowych korporacji robiący „dobrze” tym elementom globalnego kapitalizmu, drugi – to neoliberalizm pod flagami biało-czerwonymi, z „Bogiem, honorem i narodem” na ustach, faworyzujący polskich przedsiębiorców i nadwiślański kapitał. A w obu wypadkach różnic zasadniczych nie ma; i jednym i drugim chodzi przede wszystkim o maksymalizację własnego zysku, wszelkimi, możliwymi środkami i za pomocą różnorakich form czy metod. Najłatwiej to osiągnąć kosztem pracobiorców, którym winno być wszystko jedno pod jakim sztandarem i w oparciu o jaką retorykę są sekowani, ograbiani i pozbawiani autentycznego wynagrodzenia za sprzedaż swojej pracy.