Trzeba się już przeprosić z panem prezydentem Aleksandrem Łukaszenką. I zacząć pozytywnie prezentować naszego wschodniego sąsiada we wszystkich mediach pro Zachodnich. Zmienić dotychczasowe szablony propagandowe. Znieść ograniczenia nakładane na polskie samorządy posiadające białoruskich partnerów.
W natłoku ważnych krajowych spraw uwadze opinii publicznej utknęły informacje, że 11 września odbyły się na Białorusi wybory parlamentarne.
Z punktu widzenia mińskiej władzy wybory drugorzędne. Bo na Białorusi panuje system prezydencki. Rządzi pan prezydent i jego administracja. To oni kierują do parlamentu projekty ustaw, aby ten przedyskutował i przegłosował je.
Sam parlament też może skorzystać ze swej inicjatywy ustawodawczej, ale jakoś nie pali się do tego. Przez ostatnie cztery lata deputowani złożyli trzy swoje projektu ustaw. Przegłosowali prawie trzysta prezydenckich.
Jednak te wybory były szczególne. Po raz pierwszy od dwudziestu lat w liczącej 110 deputowanych Izbie Przedstawicieli pojawiły się dwie reprezentantki spoza środowisk władzy.
Alona Anisim- wiceprzewodnicząca niepokornego wobec władz Towarzystwa Języka Białoruskiego i Hanna Kanapacka aktywistka Zjednoczonej Partii Obywatelskiej, czyli realnej politycznej opozycji.
Na ten sukces opozycja sama sobie nie zapracowała. Do wyborów znowu poszła skłócona. Nierzadko silniej walcząc między sobą o podpisy poparcia dla swych kandydatów niż w czasie kampanii wyborczej z administracją prezydencka i jej politycznym zapleczem.
Ten „znaczący krok” ku demokracji Białoruś uczyniła za namową administracji waszyngtońskiej. Wcześniej składając jej propozycje współpracy w czasie nieformalnych rozmów dyplomatycznych białorusko-amerykańskich.
Gospodarka białoruska popadła w kryzys. Nie stoi u progu bankructwa, jak sąsiednia Ukraina, ale grozi jej „pułapka niedorozwoju”. Produkcji dla produkcji, dla zapełniania magazynów niechcianymi już towarami. Odnotowała spadek dochodów z eksportu, grozi jej gilotyna rat pozaciąganych za granicą kredytów.
Niski stan rezerw walutowych, obecnie tylko 4.7 mld USD, wobec konieczności tegorocznej spłaty 3.3 mld USD zadłużenia, grozi utratą płynności finansowej państwa. I jeszcze ten brak tradycyjnego wsparcia z Rosji, bo tej też się dochody z eksportu skurczyły.
Dlatego pan prezydent Aleksander Łukaszenka, gospodarujący Białorusią, zahandlował z Unią Europejską i USA. Za wcześniejsze zniesienie sankcji przez EU i USA, za obietnice litości Międzynarodowego Funduszu Walutowego, „zdemokratyzował” swój parlament. I zapewne obiecał Waszyngtonowi kilka, umiarkowanych, anty-putinowskich działań.
Dzięki tej bezprecedensowej akcji pan prezydent Aleksander Łukaszenko stał się teraz politycznym partnerem Unii Europejskiej, kolejnym kandydatem na prymusa Partnerstwa Wschodniego. A przede wszystkim partnerem Waszyngtonu, nowym trybikiem w wielkim antyrosyjskim froncie.
Czy ów trybik okaże się administracji USA użytecznym – czas pokaże.
Na razie pan prezydent Łukaszenka przestał być w opinii Zachodu politycznym „Czarnym Piotrusiem”, złym wschodnioeuropejskim dyktatorem. Został dobrym dyktatorem, bo samo demokratyzującym się.
Dlatego czas najwyższy, aby proamerykańskie władze w Warszawie dostrzegły to. Wznowiły współpracę z licznymi organizacjami białoruskimi, zwłaszcza ze Związkiem Polaków na Białorusi. Tym liczniejszym, ale do tej pory pogardzanym przez Warszawę, bo lojalnym wobec administracji prezydenta Łukaszenki.
Czas na wznowienie negocjacji o przygotowanym już dawno „małym ruchu granicznym”.
Czas na zniesienie wszelkich barier w polsko-białoruskiej współpracy gospodarczej.
Czas na wznowienie współpracy z białoruskimi ludźmi kultury, samorządowcami. Ze wszystkimi, nie tylko opozycyjnymi, jak to było do tej pory.
Skoro Waszyngton i Bruksela nie brzydzą się już pana prezydenta Łukaszenki, czemu Warszawa tkwi w starym obrzydzeniu?