Marcin_Matczak_2019a fot
W ostatnich tygodniach w liberalno-lewicowej bańce medialnej dostarczała rozrywki felietonistyczna wymiana ognia między prof. Marcinem Matczakiem a szeregiem (mniej lub bardziej) lewicowych publicystów. Nie zagłębiając się w szczegóły, poszło przede wszystkim o nową książkę Matczaka oraz jego elitaryzm i ignorancję wobec problemów społecznych. Typowa socialmediowa inba, obok której pewnie przeszedłbym obojętnie, gdyby nie fakt, że w swojej ostatniej kanonadzie prof. Matczak postanowił zdyskredytować lewicowych aktywistów za pomocą przykładu studentów prawa. Jestem jednym i drugim – a więc poczułem się podwójnie wywołany do tablicy.
Konstytucjonalista, rzucając wyzwanie tematowi nierówności społecznych, napisał: ,,Patrzę na studentów pierwszego roku prawa i widzę zdolnych maturzystów o jasnym spojrzeniu. Kogo zobaczyłby lewicowy aktywista?”. Już w kolejnym akapicie sam spieszy nam z odpowiedzią – ,,Widziałby karierowiczów, którzy złapali Pana Boga za nogi, którzy wygrali brutalny wyścig szczurów. Inkwizycyjnym spojrzeniem przeszyłby ustawione od przedszkola dzieci z dobrych domów, które nie dały szans pewnie zdolniejszym, ale biedniejszym kolegom. Kijanki socjety, larwy establishmentu, narybek kasty”. Po jakże efektownym uderzeniu w oponentów przechodzi Matczak do części ,,merytorycznej”. Powołując się na amerykańskiego myśliciela Johna Rawlsa i jego teorię sprawiedliwości dowodzi, że nierówności społeczne są w zasadzie dobre, jeśli spełnione są dwa warunki: równość szans oraz by ograniczony dostęp do wysokich stanowisk przynosił korzyść tym, którzy są w sytuacji społecznie najgorszej. A że oba te kryteria są w naszym kraju w zasadzie spełnione, twierdzi Matczak, to w sumie nie ma sprawy.
Nie dowiem się, dlaczego to akurat studentów prawa profesor wybrał jako ilustrację ,,wygranych” nierówności społecznych. Skoro jednak już przy nich jesteśmy, przyjrzyjmy się tej grupie, a konkretnie jej najstarszym przedstawicielom – tym z piątego roku. Większość z nich niedługo obroni pracę dyplomową i opuści mury uczelni – z nimi to prof. Matczak, jak sam się chwali, ,,czyta Rawlsa”. Jednak ich najbliższa przyszłość niespecjalnie przykuwa jego uwagę. Być może dlatego, że dowodzi ona tezy, którą z takim zapałem zwalcza. Grupa ta bowiem nagle przestaje być monolitem – część ze świeżo upieczonych prawników rusza na przygotowane dla nich ciepłe posady w rodzinnych kancelariach, firmach znajomych rodziców czy na staże w ministerstwach. Większą część reszty czeka natomiast biedowanie, harówka i masa upokorzeń, aby ,,dać się zauważyć”.
To jak to jest w rzeczywistości jest z tą ,,równością szans” w naszym kraju? Matczak za dowód jej istnienia uważa to, iż mamy ,,bezpłatne studia wyższe i dobrą, w miarę równą edukację podstawową”, co, jak pisze, jest ,,jedną z niewielu pozytywnych pozostałości PRL-u, który był wielkim walcem przez prawie 50 lat ujednolicającym polskie społeczeństwo”. Nie sposób się tutaj przynajmniej częściowo z profesorem nie zgodzić, jednak chyba umknęło mu, że od ponad 30 lat żaden walec polskiego społeczeństwa nie ,,ujednolica”. W tym czasie zdążyły się już pojawić zarzewia problemów, z każdym rokiem przybierających na sile. Chronicznie niedofinansowanie publicznej edukacji (w myśl liberalnej idei ,,taniego państwa”), kolejne wstrząsające nią deformy, brak dostępu do żłobków i przedszkoli (według wszystkich badań najważniejszych dla wyrównywania szans) idą w parze z rosnącą liczbą elitarnych szkół prywatnych i rozrostem rynku prywatnych usług edukacyjnych. Prawdą jest, że jeszcze daleko nam do nierówności edukacyjnych rodem z krajów anglosaskich, ale dystans dzielący nas od nich w tej materii stale się kurczy.
Co jednak równie istotne i widoczne choćby przy wspomnianym przeze mnie przykładzie studentów prawa – nie można spłycać tematu nierówności społecznych do kwestii edukacji szkolno-akademickiej. Przejawiają się one bowiem w równym, jeśli nie w większym stopniu, w zakresie kapitału kulturowego i znajomości. W jednej grupie zajęciowej na studiach często przebywają ze sobą osoby o podobnych wynikach, z których jedna ma z góry zapewnioną łatwą drogę kariery, a druga, bez ,,pleców” i odziedziczonego obycia, zasili rzeszę bezimiennych szeregowych pracowników na śmieciówkach.
Najważniejsza kwestia w tej dyskusji jest jednak w ogóle innego rodzaju. Odpowiadając na pytanie zawarte w tytule felietonu Matczaka – jak najbardziej w porządku jest to, że tylko niektórzy dostają się na studia prawnicze. Tak samo jak w porządku jest to, że tylko niektórzy są lekarzami, pielęgniarkami, kelnerami czy pracownikami fabryk. Społeczeństwo potrzebuje wykonawców każdego z tych zawodów. Fundamentalny dla cywilizacji podział zadań w społeczności nie jest jednak sam w sobie źródłem nierówności społecznych. One są pochodną tego, że niektóre grupy roszczą sobie prawo do zbyt dużego kawałka tortu przy podziale dochodu społecznego i do statusu świętych krów (przepraszam, ,,autorytetów”). Samo to, iż pisząc o nierównościach Matczak apriorycznie zakłada, że każdy chciałby dostać się na studia prawnicze wynika z tego, że ma tak bardzo zinternalizowaną elitarność swojej profesji. To, co profesor widzi tu jako przyczynę, tak naprawdę jest skutkiem. Młodzi ludzie w dużej mierze marzą o byciu prawnikiem, lekarzem czy menedżerem nie dlatego, że rzeczywiście widzą się w tych zawodach, tylko dlatego, że w obecnym systemie wąskie grono specjalizacji zawłaszczyło szansę na zamożne życie i społeczny szacunek. Dlatego mityczna ,,równość szans” to nie wszystko.
W zdrowym społeczeństwie wybór profesji nie sprowadza się do wyścigu (choćby takiego o równych szansach na starcie) o kilka procent lukratywnych posad, by resztę ,,sprawiedliwie” zostawić z niczym. Matczak nie musi się więc obawiać – lewica nie dąży do zapewnienia każdemu miejsca na studiach prawniczych. Naszym celem jest świat, gdzie godna płaca i szacunek będą udziałem każdego człowieka, bez względu na to, jaki zawód wykonuje.