Niestety „wolne niedziele” ani nie są naprawdę wolne, ani nie stanowią też żadnego rzeczywistego rozwiązania. Ta „wolność” dotyczy bowiem tylko i wyłącznie wąskiej grupy pracowników zatrudnionych w części z sektora usług.
Kiedy w ostatnich dniach dyskutowałem na temat „wolnych niedziel” z pracownikami z branży budowlanej, nauczycielskiej, czy ze służby zdrowia w większości przypadków na hasło o „wolne niedziele” odpowiadano mi śmiechem. Zaraz potem słuchałem też długich historii, które szczegółowo dowodziły, że sam fakt narzucania niskich płac wymusza pracę w praktycznie każdy dzień. Nie wspominając już o tym, że wbrew marzeniom „Solidarności” nie wszyscy pracownicy dzielą się na sprzedawców w galeriach handlowych lub ich niedzielnych klientów.
To jedna strona medalu. Drugą jest jednak to, że przyglądając się najświeższym informacjom dotyczącym wysokości przeciętnej płacy okazuje się, że zdecydowana większość pracowników nie zarabia w trybie, który gwarantowałby im płace umożliwiające cotygodniowe wzięcie sobie dnia wolnego. Dar w postaci dnia wolnego dla wąskiego grona i to jedynie w wybrane niedziele zakryć ma więc problem zdecydowanie większego kalibru: generalną kwestię braku rzeczywistego wolnego, czego doświadcza cała rzesza polskiego świata pracy. Tak samo, jak wakacje stały się już luksusem dla nielicznych – tak samo luksusem jest dziś praca umożliwiająca zapewnienie sobie godnego życia bez potrzeby rezygnacji z większości czasu wolnego. Ułatwia to wszystko fakt, że większość dodatkowych obowiązków dodawanych jest zresztą pracownikom w nieformalnym trybie – są to albo różnego typu „kontrakty”, albo „informacje od szefa”, albo „coś, o czym się nie mówi, ale jakbym tego nie zrobiła to szef zacząłby szukać sobie innych w moje miejsce”.
Nieformalny, nielegalny lumpenkapitalizm nie działa w świetle dnia i jego celem nie jest też ujawnienie swojego prawdziwego oblicza. Dlatego właśnie pracownicy nie mogą wzajemnie dowiedzieć się o swoim złym położeniu – generowałoby to duże ryzyko solidaryzmu i nie tylko.