Nie da się powiedzieć, że reforma oświaty jest źle przygotowana. Ona w ogóle nie jest przygotowana. A to nie są kosmetyczne zmiany w systemie funkcjonowania polskiej edukacji, a wręcz rewolucja.
Likwidacja gimnazjów, nowe podstawy programowe, przebudowa szkolnictwa zawodowego – żeby wymienić tylko najistotniejsze kwestie. I na to wszystko jest niecały rok, bo reforma ma wejść w życie już 1 września 2017 r. Jest połowa października 2016, a nawet ustawa ją wprowadzające nie jest jeszcze gotowa.
Do uzgodnień międzyresortowych projekty odnośnych ustaw trafiły w połowie września. Konsultacje społeczne z zainteresowanymi środowiskami zaczęły się jeszcze później. Pani minister Zalewska wcześniej nie chciała ujawniać szczegółów zmian proponowanych przez podległy jej resort, żeby „uniknąć złośliwych komentarzy”. Zresztą i obecnie nie do końca jest co „konsultować”, skoro trwają uzgodnienia międzyresortowe, a Rządowe Centrum Legislacji wskazuje w swojej opinii, że projekt reformy edukacji w części ma blankietowy charakter, większość upoważnień jest wadliwie ukształtowana, a treść wytycznych jest niewystarczająca lub w ogóle ich brakuje.
Na pytanie o koszty finansowe reformy minister Zalewska udziela wymijających odpowiedzi. Ostatnio zażartowała nawet, że będzie to ponad 42 miliardy, bo tyle wynosi subwencja oświatowa. Jasne, że choć pani minister zapewnia, że koszty zmieszczą się w subwencji oświatowej, całej na ten cel przeznaczyć się nie da. A więc, ile dokładnie? W wyliczeniach ministerstwa na początek uwzględniono wydatek budżetowy w wysokości 129 mln. Tyle, że resort nie przedstawił spodziewanych kosztów po stronie samorządów, a to na nie spadnie największy ciężar finansowy (zresztą także organizacyjny) tych zmian. Przedstawiciele Związku Miast Polskich wyliczyli, że w ciągu pierwszych dwóch lat likwidacja gimnazjów będzie oznaczała dla samorządów dodatkowe wydatki w wysokości około miliarda złotych. Wygląda na to, że obawy samorządowców podziela szef Komitetu Stałego Rady Ministrów, pełniący też obowiązki ministra skarbu. Henryk Kowalczyk w piśmie do Anny Zalewskiej domaga się wskazania skutków finansowych reformy właśnie dla samorządów.
Osobna kwestia, to zmiana podstaw programowych. Ogólnie wiadomo, że ma być patriotycznie i bogoojczyźniano. Więcej historii, mniej przedmiotów ścisłych. Gorzej z tym, kto ma programy nauczania poszczególnych przedmiotów stworzyć i to w tak krótkim czasie, bo pani minister deklaruje, że będą gotowe w listopadzie. Nawet nie wiadomo czy dla wszystkich przedmiotów udało się już powołać zespoły programowe, dochodzą tylko wieści, że kolejni eksperci się z nich wycofują, odstraszeni ekspresowym tempem, w którym ich zdaniem, nie da się przygotować nic sensownego.
Załóżmy jednak, że jakimś cudem do końca listopada powstaną te nowe programy. W oparciu o nie trzeba będzie napisać nowe podręczniki. Kto się tego podejmie w tak krótkim czasie, a jeśli nawet, to, jaka będzie ich jakość? A gdzie czas na druk, dystrybucję i zapoznanie się z ich treścią przez nauczycieli?
No właśnie – nauczyciele. To przecież oni będą „walczyć na pierwszej linii tej „dobrej zmiany” w polskiej edukacji. I na niespełna rok przed „początkiem bitwy” praktycznie nie wiedzą nic o czekających ich zadaniach. Ani, o co będą walczyć, ani, w jaką broń zostaną wyposażeni. Tej niewiedzy towarzyszą obawy o przyszłość zawodową. Pani minister zapewnia, że nikt nie straci pracy w szkolnictwie i przedstawia niejasne wyliczenia, ile klas w efekcie reformy zostanie zlikwidowanych, a ile powstanie. Z tych rachunków wychodzi jej bilans na zero, co ma oznaczać, że zwolnień w szkolnictwie nie będzie. Nauczycielskie związki zawodowe też liczą i wychodzi im całkiem inny wynik – zmiany, które chce wprowadzić resort edukacji spowodują utratę pracy przez kilkadziesiąt tysięcy nauczycieli.
Środowisko nauczycielskie jest zdecydowanie przeciwne proponowanej reformie nie tylko ze względu na widmo masowego bezrobocia. W jego ocenie jej wprowadzenie będzie równoznaczne ze zniszczeniem tworzonych przez wiele lat struktur systemu szkolnictwa, spowoduje ogromny chaos i doprowadzi w krótkim czasie do obniżenia poziomu edukacji. Dodatkowo planowane zmiany wymagają dużych nakładów, których koszty obciążą samorządy, co ograniczy możliwości zabezpieczenie potrzeb materialnych placówek oświatowych.
Resort edukacji jest głuchy na te argumenty. Pani minister nie chce dyskutować z nauczycielami o reformie. W poniedziałek, kiedy pod urzędami wojewódzkim w całej Polsce odbywały się protesty zorganizowane przez Związek Nauczycielstwa Polskiego pod hasłami „Nie dla chaosu w szkole”, „Nie zmianom w edukacji likwidującym gimnazja i etaty” Anna Zalewska spotkała się z szefami nauczycielskich central związkowych. Przedmiotem spotkania było… powołanie zespołu do spraw statusu zawodowego pracowników oświaty. O rewolucji w polskiej szkole nie rozmawiano. Nauczycielskie protesty przeciwko reformie pani minister skomentowała do dziennikarzy. Oceniła je jako nie merytoryczne, a polityczne. Bo z KOD-em.
Nie wdając się w dyskusję o zasadności i celowości likwidacji gimnazjów, która to kwestia jest głównie podnoszona przy okazji planowanej reformy szkolnictwa, zapytajmy skąd taka determinacja pisowskiej władzy w jej jak najszybszym wdrożeniu. Nawet laik musi zdawać sobie sprawę, że przy wprowadzaniu tak szeroko zakrojonych zmian w iście ekspresowym tempie nie da się uniknąć totalnego chaosu i bałaganu.
A może o to właśnie chodzi? Przecież, gdyby PiS-owi chodziło wyłącznie o jak najszybsze rozpoczęcie „patriotycznego wychowania” i ukształtowanie młodego pokolenia Polaków, zgodnie z oczekiwaniami Prezesa, wystarczyłyby same zmiany programowe.
Coraz częściej pojawiają się głosy, że jest to, owszem, cel „dobrej zmiany” w oświacie, ale długofalowy i drugoplanowy. Pierwszoplanowym są wybory samorządowe. PiS będąc jeszcze w opozycji nie ukrywał, że partia chce władzy absolutnej na wszystkich szczeblach. W 2015 wygrał wybory prezydenckie i parlamentarne. Do przejęcia pozostały samorządy obsadzone obecnie głównie przez PO i PSL. Najbliższe wybory samorządowe odbędą się w roku 2018 – PiS chce je wygrać.
Co to ma wspólnego z reformą systemu szkolnictwa?
Za oświatę otóż odpowiadają samorządy. Nieprzygotowana ani od strony merytorycznej, ani organizacyjnej, ani niezabezpieczona finansowo (subwencja oświatowa w przyszłorocznym budżecie jest niższa niż w tegorocznym), wprowadzona z dnia na dzień, reforma nie może się udać. Musi spowodować chaos i totalny bałagan, a co za tym idzie niezadowolenie lokalnych społeczności. Rząd nie weźmie na siebie odpowiedzialności za klęskę całej akcji, co więcej jest pewne, że zwali ją na lokalne samorządy. Wkurzony „suweren” nie będzie szukał winnych w ministerstwach w Warszawie, tylko w swoich urzędach gminnych i powiatowych. I wyrazi swoje niezadowolenie w głosowaniu.
Dzieci, które najwięcej ucierpią na tym eksperymencie, dla jego autorów są najmniej ważne.
Bo, proszę Czytelników, jak nie wiadomo o co chodzi, nie zawsze chodzi o pieniądze. Czasami o władzę. Bynajmniej nie o dobro kraju i suwerena.