Praca na czarno, wypłaty przekładane z miesiąca na miesiąc. Już sam fakt, że przyjęli do pracy w telewizji powinien pracownikowi wystarczyć. A umowa, czy wypłata? No to już fanaberia. Tak właśnie wygląda teraz praca w TVP.
Sprawa rypnęła się przypadkiem, podczas afery z antysemickimi wpisami podczas ostatniej emisji programu „Studio Polska”.
Zawiódł mechanizm – twierdzi Jacek Łęski, telewizję zaatakowali trolle – mówi Jack Kurski. Tak właśnie początkowo tłumaczono antysemickie wpisy, które pojawiły się na ekranach telewizorów podczas emisji ostatniego odcinka programu „Studio Polska”, dotyczącego nowej ustawy o IPN. Pewnie po chwilowym oburzeniu, sprawa by przycichła. Gdyby nie przypadek, zwykły pech, którego tłumaczący nie wzięli pod uwagę.
Burza wybuchła po tym, gdy na facebooku opisałem jak wygląda proces publikacji tych wpisów. Przez chwilę pracowałem przy produkcji tego programu, a wrzucanie tweetów było jednym z moich obowiązków. Gdy temat podchwyciły media. Biuro prasowe TVP wydało komunikat stwierdzający, że pracownicy odpowiedzialni za pojawienie się tych wpisów zostaną ukarani. Zaprzeczając tym samym początkowym tłumaczeniom o wrednej maszynie i złych trollach.
Sam proces publikacji wpisów wyglądał następująco: Tweety spływały i pojawiały się po jednej stronie ekranu, czytałem je, wybierałem kilka i przerzucałem na jego drugą stronę, na mój sygnał pracownik techniczny pobierał je stamtąd i jeszcze przez kilka minut były na jego komputerze. Tu też można było jeszcze, gdybym przypadkiem przepuścił wulgarny wpis, bez problemu go cofnąć. Dopiero po jakimś czasie dawaliśmy sygnał, że mamy komplet i dopiero wtedy były publikowane na antenie. Pamiętam jaką aferę zrobił reżyser, gdy puściłem wpis o treści „czy jest na sali lekarz”, zrobiłem to celowo i dla rozładowania atmosfery, która – jak to często bywało w tym programie – dochodziła do stanu wrzenia.
Obecnie telewizja publiczna składa się głównie z chaosu i politycznych intryg. Nie dziwi więc, że nikt nie ma głowy do przygotowania umowy. Przez cztery miesiące pracowałem przy produkcji cyklu reportaży o warszawskiej reprywatyzacji. Niejednokrotnie przychodziłem do Ministerstwa Sprawiedliwości, gdy obradowała Komisja Weryfikacyjna. Miałem oczywiście zarówno akredytację jak i ekipę, nie miałem jednak żadnej umowy o pracę. Wchodziłem więc do gmachu ministerstwa, jako nielegalny pracownik państwowej instytucji.
Za każdym razem, gdy domagałem się podpisania stosownych dokumentów, jak mantrę, słyszałem od przełożonych, że już jest, ale utknęła gdzieś na biurku. I tak z tygodnia na tydzień. Kodeks pracy precyzyjnie to reguluje, tym bardziej więc dziwi, że państwowa firma za nic ma panujące w kraju przepisy, nawet jeśli pracownik ten wykonuje swoje obowiązki w miejscu tego które stoi na straży tego prawa. Z wypłatą wynagrodzeń było podobnie, ta sama mantra co miesiąc. Rozmowy o umowach, wypłacie i pracy na czarno prowadziłem za pomocą maili i sms-ów. Mam to wszystko udokumentowane, co może świadczyć o poczuciu bezkarności, bo o aż taką głupotę ich nie podejrzewam.