7 listopada 2024

loader

Tli się

Nie widać końca strajku pielęgniarek z warszawskiego CZD. Pojawiają się za to coraz liczniejsze sygnały o rozszerzeniu protestu na inne placówki. Podobne nastroje panują w wielu innych grupach zawodowych. Dla rządu PiS niezadowolenie różnych grup społecznych wkrótce może stać się poważniejszym problemem niż trwające od kilku miesięcy protesty środowisk opozycyjnych.

W poniedziałek szeroko zakrojoną akcją protestacyjną, łącznie ze strajkiem na wzór tego w CZD, zagroziły pielęgniarki i położne z Dolnego Śląska. Szefowa lokalnych struktur Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych, Liliana Pietrowska ostrzegła, że w przypadku nie wywiązania się rządu z przyznanej w ubiegłym roku podwyżki zarobków, środowisko pielęgniarek i położnych może zorganizować strajk, „w takiej skali, jakiej dotychczas nie było”.

Żarty się skończyły

Działaczki OZZPiP informują, że w wielu placówkach województwa Dolnośląskiego od kilku miesięcy trwają spory zbiorowe, w ramach których mogą one przeprowadzić referenda strajkowe. Nastroje wśród pielęgniarek są zaś takie, że zdecydowana większość opowie się nawet za bardzo drastyczną formą protestu, łącznie z odejściem od łóżek pacjentów. Dodają, że do akcji protestacyjnej mogą dołączać ich koleżanki z innych regionów, ponieważ problem z interpretacją oraz wypłacaniem przyznanych kilka miesięcy temu podwyżek występuje w całym kraju.
Działaczki związkowe o utrudnienia w podniesieniu wynagrodzeń oskarżają dyrektorów szpitali oraz organy nadzorcze, którymi są najczęściej władze samorządowe. W wielu miejscach podwyżki nie zostały wypłacone do dzisiaj, nie brakuje też takich, gdzie w ogóle mogą one nie dojść do skutku. Środowisko medyczne alarmuje, że w przypadku przedłużających się problemów, radykalny protest całego środowiska może wybuchnąć po wakacjach. O ile nie wcześniej. Groziłoby to paraliżem całego systemu ochrony zdrowia, który bez pielęgniarek nie jest w stanie funkcjonować.
Od lat nierozwiązanym, a wręcz pogłębiającym się problemem pozostaje też coraz bardziej dramatyczny niedobór pielęgniarek, co już teraz bezpośrednio zagraża bezpieczeństwu pacjentów. W skali całego kraju brakuje już ponad 100 tys. pielęgniarek. Głównym powodem takiej sytuacji są niskie zarobki, które zniechęcają do nauki zawodu, albo skłaniają do emigracji zarobkowej.

Obietnice bez pokrycia

Środowisko pielęgniarek i położnych upomina się, po wielu miesiącach, o zrealizowanie umowy, jaką zawarł z nimi minister zdrowia w rządzie Ewy Kopacz, prof. Marian Zembala. Niedługo przed wyborami parlamentarnymi ówczesny szef resortu zdrowia, m.in. pod naciskiem związków zawodowych, poszedł na ustępstwa i zgodził się zrealizować wysuwane od lat przez pielęgniarki postulaty podniesienia ich nędznych zarobków. Zawarty wtedy kompromis zakładał rozbicie podwyżki o 1,6 tys. zł na cztery raty po 400 zł brutto rocznie. Wkrótce po podpisaniu porozumienia między ministerstwem zdrowia a OZZiP okazało się, że związkowczynie zgodziły się również na to, by taka podwyżka nie była włączona do podstawy wynagrodzenia, lecz była wypłacana w formie specjalnego dodatku do pensji. To było pierwsze zdziwienie, jakie przeżyło środowisko pielęgniarskie po podpisaniu porozumienia, ale wkrótce przyszły i następne. Oczywiście, niezbyt miłe dla tej grupy zawodowej.
Okazało się, że ministerstwo wprowadziło ową podwyżkę rozporządzeniem, które ma niższą rangę niż ustawa, podczas gdy pielęgniarki oczekiwały systemowych rozwiązań, jakie można wprowadzić wyłącznie ustawowo. Co więcej, mimo wyraźnie sformułowanego postulatu przyznania podwyżek w tej samej wysokości wszystkim przedstawicielkom i przedstawicielom ich grupy zawodowej, konkretne decyzje w tej sprawie pozostawiono w rękach dyrektorów placówek.
Z takimi problemami spotykają się pielęgniarki i położne w całej Polsce, stąd narastająca groźba buntu w całym środowisku. Jeśli pamiętamy, że pielęgniarki walczą o swój byt od kilkunastu lat i że ich dotychczasowa walka jest bezskuteczna zaś one same odbierane jako niegroźne przeciwniczki, nie powinniśmy się dziwić determinacji, z jaką dziś występują. Od kilkunastu lat ulegają one też naciskom i szantażowi moralnemu, nakazującymi im większą dbałość o pacjentów niż o swoje sprawy, tak jakby tej dbałości – właśnie mimo nędznych płac – nie wykazywały na co dzień, coraz mocniej zaciskając zęby. Wobec lekceważenia ich próśb i postulatów przez kolejne rządy, nastał czas, że zamiast zaciskania zębów i pasa, musiały one zacisnąć pięści.
Wciąż niezrealizowane pozostają postulaty płacowe zgłaszane przez inne środowiska medyczne, m.in. ratowników medycznych czy radiologów. Mimo wielu obietnic oraz zapewnień, że ich praca również zostanie odpowiednio doceniona i wyceniona, jak dotąd w niewielu placówkach udało się poprawić warunki tej części personelu.

Nauczyciele gotowi do strajku

Kolejną niezadowoloną grupą są nauczyciele, którzy w ostatnich latach – wraz z uczniami i nauczycielami – stali się istnym przedmiotem eksperymentów, przeprowadzanych przez kolejną ekipę rządzącą.
Zasadniczym problemem tego środowiska są zabiegi zmierzające do likwidacji, bądź daleko idącego zredukowania Karty Nauczyciela, czyli specyficznego kodeksu pracy tej grupy zawodowej. Zdaniem krytyków Karta zawiera nadmierne przywileje w stosunku do innych grup zawodowych i postulują, by nauczyciele pracowali w oparciu o powszechne zasady. Środowisko nauczycielskie w przypadku prób dalszego ograniczania swych uprawnień jest gotowe zorganizować ogólnopolski strajk.
Przed dwoma laty rząd koalicji PO-PSL zrealizował reformę, która wprowadziła obowiązek szkolny dla 6-latków. Ciężar tych zmian wzięli na siebie przede wszystkim nauczyciele i pedagodzy a także samorządy, pod które podlegają placówki oświatowe. Zmiana ta wymagała rewolucji w programach nauczania oraz logistycznego zabezpieczenia dostępu do szkół dodatkowego rocznika uczniów. Od początku przeciwko takim rozwiązaniom występowały niektóre środowiska konserwatywne twierdząc, że taka zmiana skraca dzieciom okres dzieciństwa. Nie przemawiały do nich argumenty, że jest to element wyrównywania szans edukacyjnych małych Polaków. Środowiska te skupiły się wokół akcji zorganizowanej przez małżeństwo Karoliny i Tomasza Elbanowskich, założycieli fundacji Rzecznik Praw Rodziców.
Sprzeciw wobec obniżeniu wieku, w jakim dzieci muszą iść do szkoły znalazł poparcie ze strony opozycyjnego wówczas PiS, które obiecało, że w razie wygranej w wyborach parlamentarnych cofnie tę reformę. I tak też się stało – już dwa miesiące po ubiegłorocznych wyborach większość z PiS przegłosowała wycofanie się z tej reformy i przywrócenie poprzednich rozwiązań. Przeciwko kolejnej rewolucji w systemie edukacji zaprotestowała znaczna część środowiska nauczycielskiego, które popierało poprzednią reformę ze względów merytorycznych, a także miało świadomość, że odkręcanie niedawnych zmian to kolejne obciążenie nauczycieli oraz pedagogów oraz że uderzy ono bezpośrednio w uczniów i ich rodziców.
Podobnie jak w przypadku pracowników ochrony zdrowia, także środowisko nauczycielskie od lat narzeka na wysokość zarobków i dowodzi, że zagwarantowany w Karcie Nauczyciela krótszy – w porównaniu z obowiązującym powszechnie – czas pracy nie jest żadnym przywilejem, bowiem nie uwzględnia czasu, jaki nauczyciele i pedagodzy poświęcają na pracę poza formalnymi godzinami pracy. Nauczycielskie związki zawodowe od lat alarmują, że konieczne są zmiany w systemie wynagradzania i zasadach awansu nauczycieli i pedagogów.
Już w tym roku pojawiły się groźby strajku w czasie matur, co mogło zablokować cały system. Czujący się niedocenianymi i lekceważonymi, nauczyciele grożą, że są gotowi zorganizować masowy protest we wrześniu, na początku roku szkolnego, który zawsze jest krytycznym momentem w w szkolnictwie,

Rozżaleni pracownicy nauki

Powodów do zadowolenia nie mają również pracownicy wyższych uczelni. Jeszcze w 2104 r. powołali oni do życia Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej, którego celem jest „działanie na rzecz przezwyciężenia kryzysu instytucjonalnej nauki, zwłaszcza humanistyki oraz integracja środowisk którym los nauki nie jest obojętny”, jak informowali inicjatorzy protestu tego środowiska. Domagają się zmiany istniejących warunków prawnych, finansowych i politycznych, które – w ich ocenie – „prowadzą lub już doprowadziły do jej zapaści”.
Zwracają oni uwagę na zapaść finansową polskiej humanistyki, która jest niedoceniana przez kolejne ekipy rządzące. Są również krytyczni wobec zmian, jakie w ostatnim czasie przeszło szkolnictwo wyższe, m.in. jego komercjalizacji i kolejnych reform, uderzających nie tylko w sytuację zawodową pracowników naukowych i dydaktycznych, ale również w poziom nauczania.
Czarę goryczy przelały zapowiedzi – gdzieniegdzie realizowane – likwidowania kierunków filozoficznych jako „nierynkowych” oraz powiązanie uczelni z rynkiem, a więc wymuszanie na szkołach wyższych dostosowania się do zapotrzebowania i interesów przedsiębiorców. Pracownicy naukowi zwracają uwagę, że w ten sposób likwiduje się etos uniwersytecki, przekształcając uczelnie w szkoły zawodowe, których zadaniem jest dostarczanie na rynek nieco lepiej wykwalifikowanych pracowników.
Oczywiście, podobnie jak w przypadku innych grup zawodowych, również pracownicy uczelni nie są usatysfakcjonowani z warunków pracy i oferowanych im zarobków. Zwłaszcza, że w ostatnim czasie nasila się trend do wykorzystywania doktorantów, których zmusza się do nieodpłatnego prowadzenia zajęć i systematycznie zwiększa im się liczbę obowiązkowych godzin dydaktycznych, co odbija się na ich pracy naukowej i badawczej. Jak dotąd kilka zorganizowanych przez środowisko akademików protestów i pikiet nie zrobiło zbyt wielkiego wrażenia na rządzących, dlatego bunt narasta także w tej grupie zawodowej.

Zapaść w kulturze

Powodów do zadowolenia nie mają również pracownicy kultury, którzy od lat bezskutecznie zabiegają o poprawę warunków pracy oraz wyższe płace. W tym roku po raz kolejny zorganizowali protest, by zwrócić uwagę na pogarszającą się sytuację tej grupy zawodowej. Zarobki pracowników wielu publicznych placówek kulturalnych oscylują na poziomie płacy minimalnej, a zdarza się, że są nawet niższe, bo od ponad 10 lat nie było w tej branży podwyżek.
Pracownicy placówek kulturalnych – m.in. teatrów, filharmonii, bibliotek, muzeów i galerii – informują, że są one likwidowane przez samorządy, pod które podlegają, a to oznacza odcięcie od dostępu do kultury znacznej części obywateli. W swoich dramatycznych apelach podkreślają, że ich praca ma kolosalne znaczenie dla kształtowania postaw i przyszłości kolejnych pokoleń, co jednak nie jest doceniane przez rządzących. Podobnie jak środowiska medyczne i nauczycielskie, są oni przeciwni postępującej komercjalizacji ich branży.
Również ta grupa zawodowa zaczęła w tym roku mówić o konieczności zorganizowania ogólnopolskiej akcji protestacyjnej, ze strajkiem powszechnym włącznie.

Niezadowolenie w mundurówce

Źle dzieje się również w służbach mundurowych, choć obecny rząd zapowiedział symboliczne podwyżki wynagrodzeń m.in. dla żołnierzy i policjantów. Ci ostatni zwracają jednak uwagę, że w tym roku będą wyjątkowo obciążeni dodatkowymi obowiązkami, których nie rekompensują zapowiadane podwyżki. Nowe obowiązki wynikają m. in. z tego, że w tym roku Polska jest organizatorem dwóch znaczących imprez międzynarodowych – szczytu NATO oraz Światowych Dni Młodzieży, które wymagają ogromnego nakładu sił w celu zapewnienia bezpieczeństwa ich uczestników. Szczególnie w dobie narastającego globalnie zagrożenia terrorystycznego. Dodatkowym obciążeniem dla części służb mundurowych miałoby też być zabezpieczanie przyjmowania przez Polskę części imigrantów, uciekających z objętych działaniami wojennymi terenów Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu.
W tych okolicznościach – oceniają przedstawiciele mundurowych związków zawodowych – pracownikom tych służb należy się nie tylko adekwatna rekompensata za ich wysiłki, ale konieczny jest też znaczący wzrost zatrudnienia, bez którego mogą one nie podołać dodatkowym zadaniom. A na to, jak słyszą, nie ma zbyt wielu dodatkowych środków, choć zarówno poprzedni, jak i obecny rząd co pewien czas, zwykle przy okazji kolejnych protestów mundurówki, jakoś nie może znaleźć odpowiednich środków ograniczając się do uspokajania nastrojów i składania obietnic bez pokrycia. Nie jest wykluczone, iż mundurowe związki zawodowe będą chciały zorganizować protest przy okazji wspomnianych imprez na terenie Polski, a na pewno będą chciały wykorzystać tę okazję do zwiększenia nacisków na rząd.
Nastrojów służb mundurowych nie poprawiają też działania obecnego rządu, który swoje urzędowanie rozpoczął od czystek kadrowych w tym środowisku. Owe czystki są dyktowane względami politycznymi – zwalniani bądź zmuszani do odejścia są doświadczeni oficerowie, tylko dlatego, iż wielu z nich rozpoczynało służbę przed 1989 r., zostali więc uznani przez PiS za osoby niegodne zaufania. Działacze mundurowych związków, zrzeszających różne grupy zawodowe, w tym policjantów, strażaków zawodowych, celników, pracowników BOR i służb specjalnych oraz reprezentujące żołnierzy zawodowych podkreślają, że środowisko jest obecnie dzielone i rozgrywane po to, by podporządkować je obecnej władzy i uczynić dyspozycyjnymi wobec polityków.

Wkurzeni celnicy

Niezadowolenie narasta także wśród pracowników Służby Celnej, która od dawna stara się o o uzyskanie takich przywilejów emerytalnych jak pozostałe służby mundurowe. Nawet Trybunał Konstytucyjny przyznał im rację, a kiedy i to nie pomogło złożyli w sejmie obywatelski projekt ustawy w tej sprawie. Prace nad nim się ślimaczą, a wiele wskazuje, że wkrótce może stać się on bezprzedmiotowy, bo służby celnej już nie będzie. Rząd ma bowiem pomysł połączenia służb celnych, podatkowych i skarbowych w jeden urząd – Krajową Administrację Skarbową (KAS). Dziś projekt ustawy o utworzeniu KAS trafił pod obrady sejmu.
Przeciwko utworzeniu Krajowej Administracji Skarbowej celnicy protestowali w Warszawie pod Ministerstwem Finansów już w maju. I to nie tylko dlatego, że obawiają się utraty miejsc pracy i przywilejów (jak podawały media), bo przecież żadnych przywilejów nie posiadają, ale przede wszystkim dlatego, że ich zdaniem konsolidacja służb celnych, podatkowych i skarbowych w kształcie zaproponowanym przez resort finansów, to rozwiązanie niekorzystne, które wcale nie przyczyni się do zwiększenia ściągalności podatków i opłat celnych, a wręcz przeciwnie – spowoduje znaczne zmniejszenie wpływów do budżetu państwa z tego tytułu. Wskazują przy tym, że kluczowe dla uszczelnienia systemu podatkowego, ograniczenia szarej strefy i przestępczości zorganizowanej jest uporządkowanie obowiązujących przepisów prawnych, a rząd żadnych inicjatyw ustawodawczych w tej sferze nie podjął, mimo zapowiedzi polityków PiS w kampanii przedwyborczej.
Petycje i liczne pisma do władz związków zawodowych działających w służbie celnej pozostały bez echa. Zdeterminowani celnicy podjęli więc w ubiegłym tygodniu inną formę protestu – drobiazgowe kontrole podróżnych i przewoźników na granicy wschodniej. Dość specyficznie zareagował na tę sytuację resort finansów. Wiceminister Banaś oświadczył, że to nie żaden protest w formie strajku włoskiego, a… wypełnianie jego polecenia, bowiem sam zalecił celnikom, aby w związku ze zbliżającym się szczytem NATO w Warszawie oraz ŚDM wzmocnili kontrole podróżnych. Związki zawodowe celników prostują, że to jednak protest przeciwko reformie organów podatkowych, która spowoduje likwidację ich służby. Zwracają przy tym uwagę, że efektem pracy 14,5 tys. funkcjonariuszy służby celnej są roczne wpływy w wysokości 100 mld złotych – jedna trzecia budżetu państwa. Czy urzędy celno-skarbowe, które miałyby ją zastąpić będą równie skuteczne?
Coraz więcej placówek celnych przyłącza się do protestu – celnicy już nie tylko przeprowadzają drobiazgowe kontrole, ale tez masowo korzystają ze zwolnień lekarskich i składają wnioski o urlop. Ministerstwo Finansów bagatelizuje sprawę, – Strajk dotyczy niewielkiej grupy zawodowej, kierowanej swoim prywatnym interesem zamiast interesem państwa – oświadczył wiceminister Marian Banaś, nota bene szef Służby Celnej.
Celnicy zapowiadają protest do skutku. Dziś zjeżdżają się z całej Polski do Warszawy, by w samo południe spotkać się przed gmachem sejmu, w którym posłowie będą debatować nad ustawą wprowadzającą Krajową Administrację Skarbową.
Jeśli ich postulaty zostaną znowu zlekceważone, protest przekształci się zapewne w ostry strajk, który może nawet sparaliżować ruch towarowo-osobowy na granicach oraz spowodować znaczne opóźnienia wpływów należności celno-podatkowych do budżetu.

Górnicy w pogotowiu

Od co najmniej trzech lat niepewność pracy, groźba zwolnień i pogorszenia warunków zatrudnienia dotyczy też górników. O tym, jak bardzo zła jest sytuacja w branży górniczej jej pracownicy dowiedzieli się nagle wiosną 2014 r., kiedy w największej w UE spółce Kompanii Węglowej zabrakło pieniędzy na bieżące wypłaty. Tylko dzięki sprzedaży jednej z kopalń innej spółce – Jastrzębskiej – udało się zabezpieczyć odpowiednie środki.
Kilka miesięcy później doszło do masowych protestów na Górnym Śląsku, czego bezpośrednim powodem była likwidacja kopalni Kazimierz-Juliusz, ostatniej czynnej kopalni w Zagłębiu. W odpowiedzi związkowcy z innych kopalń rozpoczęli strajki i protesty solidarnościowe, podrywając do nich cały region – nie tylko bezpośrednio zatrudnionych w kopalniach, ale także ich rodziny, mieszkańców śląskich miast oraz władze samorządowe. Wszystkie wymienione środowiska solidarnie wyszły na ulice śląskich miast w obronie interesów górników, którzy mieli powody, by obawiać się, że likwidacja Kazimierza-Juliusza to dopiero początek degradacji całej branży i likwidacji pozostałych kopalń, co groziło utratą setek tysięcy miejsc pracy i degradacją całego regionu.
Ostatecznie udało się przedłużyć funkcjonowanie likwidowanej kopalni o pół roku – nieco ponad rok temu została ona jednak zlikwidowana. Bunt górników zmusił rząd Ewy Kopacz, a następnie obecny rząd Beaty Szydło do podjęcia nadzwyczajnych kroków w celu ratowania branży, której pogarszająca się sytuacja finansowa miała być spowodowana spadkiem cen węgla na światowych rynkach. 1 maja tego roku powołano do życia – w miejsce upadającej KW – Polską Grupę Górniczą, która ma ratować miejsca pracy w górnictwie. Na razie zbyt wcześnie jest, by oceniać skuteczność tego rozwiązania. Nie zmienia to jednak faktu, że górnicy to kolejna grupa zawodowa, która objęta jest niepokojami i w każdej chwili gotowa jest wznowić akcję protestacyjną, która ponownie może uruchomić mieszkańców całego regionu.

PiS ma powody do obaw

Znaczna część obietnic, złożonych przez PiS w czasie kampanii wyborczej była adresowana do środowisk pracowniczych, co miało niebagatelny wpływ na dobry wynik wyborczy partii Jarosława Kaczyńskiego. Narastające niezadowolenie wielu grup zawodowych spowodowane jest nie tylko złymi warunkami pracy i płacy, ale również rozbudzonymi przez PiS nadziejami na rychłą poprawę ich sytuacji, czego po pół roku rządów PiS jeszcze nie odczuli.
Jeżeli jakieś grupy społeczne są w stanie zagrozić obecnemu rządowi i większości parlamentarnej, to prędzej będą to niezadowolone grupy pracownicze niż marsze opozycji, z których wystąpień rządzący nic sobie nie robią. Niektórzy oceniają, że to właśnie spodziewany bunt pracowników, w obliczu niezrealizowania zapowiedzi wyborczych, jest faktycznym powodem uchwalania ustaw ograniczających swobody i prawa obywatelskie.

trybuna.info

Poprzedni

Apetyt na gotówkę

Następny

Czarne dziury w celebrze