Nie żeby w świeckim państwie, gdzie kler nie wpływa na ustawodawstwo było coś złego. Nie, że obecny „kompromis” aborcyjny nas zadowala. Porozumienie ponad podziałami w kwestii ochrony środowiska? Wspaniale! To są wszystko świetne rzeczy. Tylko że to postulują nawet kobitki z Nowoczesnej.
Spotkanie, szumnie ogłaszane jako „zjednoczenie lewicy” pod skrzydłami Barbary Nowackiej okazało się tak wielką stratą czasu i energii, że chce mi się płakać. Nie chciałabym jednak, żeby zabrzmiało to jak proste tłumaczenie świata za pomocą dogmatu o inicjatywie złej liberałki, co to się nie mogła powieść. Nie wiem, czy w ogóle jest prosta odpowiedź na to, dlaczego spotkanie z 28 stycznia wyglądało jak zjazd byłych członków Ruchu Palikota, którzy skrzyknęli się przez Naszą Klasę. Dlaczego zabrakło pogłębionej dyskusji nad prawem pracy, nad prawem własności, modyfikacją systemu podatkowego, płacą minimalną, dochodem podstawowym, reprywatyzacją, służbą zdrowia, efektywnością pomocy społecznej.
O widmie dekomunizacji, o sile lewicy na świecie, o wizji Polski w Europie. Dlaczego wyniesiono stamtąd wyłącznie światopoglądowe postulaty, które ani nie są reprezentatywne dla tej strony sceny politycznej, ani nie pozwolą wygrać wyborów?
Każdy z tych trzech tematów ma oczywiście, jak słusznie zauważył Antoni Wiesztort, stronę socjalną. Ale nadal są „lata świetlne za ruchami oddolnymi”.
Przede wszystkim zawiodła formuła spotkania. Organizatorzy zrobili sobie drugie „Studio Polska”, gdzie Barbara Nowacka odgrywała wdzięczną rolę anioła krążącego ze złotym mikrofonem i kojąco machającego skrzydłami. W efekcie wszystko się rozmyło, powiedziano wszystko i nic. Zawiodła też najwyraźniej organizacja na poziomie bardzo podstawowym, bo w internecie pojawiło się sporo głosów zawiedzionych tym, że do mikrofonu ich nie dopuszczono, a także tych, którzy nie zdecydowali się na całodzienną podróż z racji niejasnych zasad rejestracji na event (nie tylko w Warszawie mieszkają lewaki).
Z drugiej strony czy znalazł się ktoś wśród narzekających dziś działaczy i działaczek, kto by przedstawił całościową wizję i realnie wymusił wypracowanie wspólnego stanowiska?
Choćby postawił obok tych światopoglądowych trzy realne postulaty socjalne, jakie zaproponował Łukasz Moll (ruchomy zasiłek dla bezrobotnych w wyjściowej wys. płacy minimalnej, darmowa kolej na terenie całej Europy do 25. roku życia, zabezpieczenie wszystkich pracowników układami zbiorowymi)? Czy przyszedł Zandberg i powiedział „my jak partia możemy wnieść tu X i Y”?
Bo ogarnia mnie poczucie beznadziei, kiedy czytam facebookowe utyskiwania tych, którzy albo, jak np. Piotr Szumlewicz „nie byli, bo jakoś ich to spotkanie nie przekonało” albo już w ogóle od początku lżyli Nowacką w niecenzuralnych słowach, ale teraz w internecie wyrażają oburzenie pomieszane z udawanym zaskoczeniem.
Czy to lewicowe Schadenfreude to już jakaś wyrafinowana forma masochizmu? Żeby nie było, uprawia go również z powodzeniem sama Nowacka, grożąc paluszkiem własnej matce „tym, co na przestrzeni lat udawali lewicę”.
Lewica czeka na lidera bez skazy, który połączy w sobie cechy Zandberga, Ikonowicza, Ciszewskiego, Kochana. Jesteśmy w środku chocholego tańca.
Być może rzeczywiście powinniśmy iść do organizacji narodowych na kurs współpracy pomimo różnic doktrynalnych.
Albo popatrzeć na przedstawicielki Dziewuch, które były u Nowackiej po to, żeby coś ugrać na swoim polu, żeby załatwić swoją sprawę. Którą, nota bene „nasi” też zdążyli już obrzydzić, mówiąc o tematach zastępczych, co to „nie obchodzą zwykłych proletariuszek”. W tym kontekście już na wymioty mi się zbiera prz kolejnym komentarzu „Nowacka to nie lewica”.
Nikt nie każe nikomu żenić się politycznie na wieki wieków z Nowacką. Była okazja chociażby na solidną debatę, ale smutna prawda jest taka, że w większości znowu wybraliśmy facebookowe malkontenctwo.