Polska będzie mieć najlepiej wyposażoną armię w Europie Środkowo-Wschodniej.
Od USA kupić chce 500 rakietowych systemów HIMARS. Niedawno państwo polskie podpisało umowę zakupu 288 podobnych rakiet K239 Chunmoo, wartości około 40 mld złotych, od Republiki Korei. Te 788 systemów, to nie w kij dmuchał. Zwłaszcza że mamy już wyrzutnie WR-40 Langusta i setkę przeciw okrętowych rakiet NSM.
Dodatkowo państwo polskie kupić chce śmigłowce AW149 i Aw101, samoloty F-35 i FA/50, tureckie drony, co najmniej tysiąc czołgów amerykańskich, koreańskich i niemieckich. A także 800 armatohaubic, liczne moździerze Rak, zestawy rakietowe Piorun, Pilica, Mała Narew i wiele innego uzbrojenia. I jeszcze trzysta tysięcy karabinów Grot. Do nich trzysta tysięcy gustownych beretów, tyleż ciepłych kalesonów i sześćset tysięcy skarpet. Zakupu onuc nie będzie, bo to ruski przeżytek.
Polskie ministerstwo obrony narodowej kupuje tak wiele i tak szybko, że nawet koreański producent przestrzega przed poślizgiem w realizacji kontraktu. Choć Koreańczycy to znani przodownicy pracy kapitalistycznej. Nie wyjdą z fabryki, nim ostatniej gąsienicy nie skręcą.
Za to pracownicy polskiego sektora zbrojeniowego nie będą mieć problemów z przepracowaniem się, bo rząd PiS kupując za granicą uzbrojenie, nie zadbał o „offset”. Czyli udział krajowego przemysłu w produkcji zakupionego sprzętu lub pozyskanie dlań nowoczesnych technologii. Nie zadbał, bo ponoć trzeba było zamawiać szybko, bo wojna i nie czas na negocjacje. To spotkało się z powszechną aprobatą. Pamiętam, ile przysłowiowych zjebek dostał, kupujący myśliwce F-16 premier Miller za ”zbyt mały offset”. A teraz można bez offsetu i bez zjebek. Choć sprzedaż Polsce sprzętu o wartości 10 mld dolarów zwiększy przychody tylko spółki Lockheed Martin o 27 procent.
Jeśli koreańscy, może i amerykańscy, przodownicy pracy nie zdążą, to armia polska nie zawali się. Realne problemy miałaby, gdyby oni na czas wykonali zamówienia. Dzisiaj nie ma w polskim wojsku tylu pancerniaków i artylerzystów do obsługi całego zamówionego sprzętu. Ukraińców albo Hindusów trzeba by wtedy zatrudnić.
Według planów pana ministra Błaszczaka armia polska ma mieć 300 tysięcy dzielnych wojaków i wojaczek, wśród nich 50 tysięcy z WOT. Do tego kilkaset tysięcy przeszkolonych rezerwistów. Wedle optymistycznych szacunków szefa MON pod koniec 2022 roku wojsko miało na stanie 164 tysięcy żołnierzy. Ale już w styczniu 2023 ze służby zrezygnowało prawie 5 tysięcy zawodowych oficerów i żołnierzy. O przyszłej, kolejnej fali odejść wyszkolonych żołnierzy informują nawet prorządowe media.
Nie ma też wątpliwości, że po tak gigantycznych wydatkach polski budżet szybko zatrzeszczy. Zwłaszcza że same zakupy to tylko 30 procent przyszłych wydatków. Aż 70 procent to koszty użytkowania i utrzymania nowego uzbrojenia. Wedle ambicji elit PiS przyszła Polska ma być mocarstwem militarnym na wschodniej flance NATO. Drugą Turcją.
Ktoś jednak będzie musiał ponosić koszty nowego imperium. Zwłaszcza że wojna na wschodniej granicy szybko się nie skończy. Niebawem komuś trzeba będzie wydatki budżetowe obcinać, aby rozbudowaną armię w gotowości bojowej utrzymywać. Powabna wizja trzystu tysięcy beretów i zakłamanie obecnej kampanii wyborczej oddalają poważną dyskusję o tym.