Wygląda na to, że przeistoczenie Jarosława Kaczyńskiego w Bronisława Komorowskiego powoli dobiega końca. Kto wie, być może już dawno się dokonało. Tylko nie było dane nam tego zauważyć. Rządzący Polską Kaczyński opozycyjnym i nienawidzącym go, mediom, wywiadów udzielać nie musi. A media rządowe stoją przed nim na baczność. Dopiero więc, gdy nieformalnie zaczęła się kampania wyborcza i możemy z bliska obejrzeć stan umysłowy „przywódcy narodu”, wychodzi na jaw, jak bardzo król jest nagi. Wypowiedź o „dawaniu w szyję” przez kobiety, jako głównej przyczynie braku dzietności, jest już kolejnym wyskokiem wesołego Jarka, który, gdy tylko da mu się mikrofon, zaczyna intelektualnie wadzić się z rzeczywistością niczym pijany wujek na weselu.
Rzecz jasna, gdy tylko Kaczyński wypowiedział swoje mądrości pojawiła się fala oburzenia ze strony nie tylko kobiet. To wszystko jasne i dobrze się stało. Mam jednak wrażenie, że w tej opowieści o powodach braku wysokiej dzietności popadamy w pewne uproszczenia. Pierwsze uproszczenie publicystyczne dotyczy szukania tej jednej, jedynej przyczyny, czyli albo kwestie kulturowe, albo ekonomiczno-prawne. Drugie uproszczenie sprowadza się do nierozróżniania przyczyn braku chęci do posiadania potomstwa u kobiet, czy par bezdzietnych i u tych, które dzieci już mają, ale więcej już nie chcą.
W przypadku decyzji kobiet, czy szerzej par, które w ogóle dzieci nie chcą – wydaje się, że kluczowy jest czynnik kulturowy. Bycie matką, rodzicem przestało być jednym sposobem samorealizacji. W momencie, gdy nacisk położono na jakość życia, a nie tylko jego ilość, skupiono się także na jakości życia rodzica. Kobiety, mimo silnych starań kapłanów patriarchatu, nie tylko przestały być przez społeczeństwo tratowane jako inkubatory do rodzenia dzieci, ale przede wszystkim same przestały tak się postrzegać. Jakość własnego, kobiecego życia stanęła na pierwszym miejscu, a to oznacza, że część kobiet (i dobrze!) świadomie rezygnuje z macierzyństwa. Emancypacja połączona z kolejnymi krokami postępu oraz konsumeryzmu, sprawiała, że życie ludzkie po raz pierwszy w historii może skorzystać z innych alternatyw niż tylko wieczne rozmnażanie. Niknie presja społeczna na posiadanie dzieci, których odchowanie jest, co tu dużo mówić udręką. Co istotne, spośród kobiet czy par, które nie chcą mieć w ogóle, pokaźny odsetek stanowią ci, których na to stać. W porównaniu z ubogimi warunkami życia rodziców czy dziadków mają o niebo lepsze warunki do wychowywania potomstwa, ale wychowywać go nie chcą.
Inaczej moim zdaniem przyczyny bezdzietności należy tłumaczyć wśród tych, co dzieci już mają. I nie chcą więcej. Tutaj kwestia kulturowa, moim zdaniem, odgrywa mniejszą rolę. W końcu ci ludzi na dzieci się zdecydowali i bardzo często, przynajmniej w teoretycznie, szybko chcieliby drugie, aby się dzieci razem odchowały. Tu właśnie bardziej wchodzi w grę czynnik ekonomiczno-prawny. Dodatkowe potomstwo to obniżenie standardu życia, to poświęcenie przestrzeni mieszkalnej, to wzrost niestabilności ekonomicznej. Dodatkowe potomstwo to też obawa przed tym, że przy porodzie kolejnego dziecka można osierocić te już urodzone. Dla tych kobiet gra w aborcyjna ruletkę może wydawać się o wiele bardziej ryzykowna, bo pewne minimum wymarzonego potomstwa już mają, więc każdy kolejny poród to niepotrzebne kuszenie losu.
O ile więc w przypadku par bezdzietnych to czynniki kulturowe powodują niechęć do bycia rodzicem, o tyle w przypadku tych, którzy na dzieci się zdecydowali, to problemy ekonomiczne mogą odgrywać kluczową rolę. Mądre państwo różnicowałoby swoją politykę i trafiało do obu grup. Państwo niezbyt mądre daje wyłącznie 500+ i umywa ręce.