Czy zdeterminowana grupa religijnych fanatyków skupionych wokół Kai Godek i jej komitetu „Zatrzymać aborcję” ogra jak dzieci setki tysięcy uczestniczek i uczestników „czarnego protestu”? Czy ten rzadki wybuch solidarnej społecznej energii, objawiony z taką siłą 3 października 2016 roku okaże się efemerydą, jednorazowym wybuchem? Czy jak na ironię, tzw. „kompromis aborcyjny” ze stycznia 1993 roku zakończy swój żywot dokładnie po 25 latach z hukiem i skomleniem, zastąpiony radykalnym zaostrzeniem zakazu aborcji, sprowadzającym Polskę do standardów katolickiego Salwadoru?
Pierwszy akt nowej odsłony tej wojny rozpoczął się 10 stycznia prezentacją dwóch antagonistycznych projektów ustaw dotyczących prawa do przerywania ciąży. Tego samego dnia odrzucił (m.in. głosami trojga posłów PO i przy absencji grupy posłów Nowoczesnej) projekt liberalizujący prawo do aborcji komitetu „Ratujmy kobiety”, a do komisji skierował projekt fanatycznej grupy Godek. Jeśli kobiety nie zmobilizują się w skali co najmniej porównywalnej do „czarnego protestu” z 3 października 2016, to prawo do aborcji zostanie im odebrane po plasterku, jak nie jednym, to drugim sposobem, a chwała i pamięć tamtej niezwykłej mobilizacji przemieni się w gorzką ironię losu.
Wykopywać trupy i rodzić trupy
Czy fanatyczni orędownicy rodzenia chorych płodów narzucą całemu społeczeństwu swoją obłąkańczą ideologię nadając mu rangę prawa państwowego? Środowiska anti-choice (bo tak je trzeba nazwać jako przeciwników prawa do wyboru) skupione wokół fanatycznej jak Savonarola Kai Godek i „anielskiej” Magdaleny Korzekwy-Kaliszuk, przy wsparciu prawnym podejrzanej organizacji Ordo Iuris doprowadziły do końca pierwszy etap swojej akcji przeciw prawom własnej płci. Po pewnym okresie spędzonym na otrząśnięciu się z szoku dni 3-5 października 2016, złożyły w Sejmie listy z podpisami popierającymi projekt zmiany ustawy antyaborcyjnej z 1993 roku tak, aby wykluczyć z niej prawo do aborcji ze względu na ciężką i nieuleczalną chorobę płodu. Słowem, rzecz odbywa się realnie pod hasłem rodzić chore płody, płodowe zombie czyli de facto – rodzić trupy. A wszystko to zgodnie z nekrofilskimi, psychopatologicznymi inklinacjami znacznej części pisowców, lubujących się także wykopywaniu i starannym oglądaniu trupów, a raczej ich szczątków (ekshumacje smoleńskie). Tych podpisów zebrano podobno około 800 tysięcy. Trudno się dziwić tak dużej liczbie. Aktywiści anti-choice zawsze mogą liczyć na pomoc kleru katolickiego i nietrudno było zgromadzić tak dużą liczbę podpisów, mając możliwość zbierania ich pod każdym kościołem w godzinach niedzielnych mszy i licznych nabożeństw. Podaż obrzędów dewocyjnych jest przecież w kościele kat. w Polsce ogromna.
„Ratujmy kobiety” na straconej pozycji
Te 800 tysięcy podpisów to ciągle jednak nie jest liczba, którą osiągnęli aktywiści na rzecz prawa do aborcji ze względów społecznych skupieni w 1992 roku w tzw. komitetach Bujaka. Wtedy zebrano około miliona podpisów, ale ówczesna proklerykalna większość sejmowa odrzuciła tamtą inicjatywę, a listy z podpisami zostały przemielone. Tak zapewne stanie się również z około 400 tysiącami podpisów złożonych pod projektem ustawy autorstwa społecznego komitetu „Ratujmy kobiety”, przewidującego swobodne prawo do przerywania ciąży przez kobietę, ograniczone jedynie stosowanym powszechnie w ustawodawstwie zachodnioeuropejskim limitem terminowym. Jednak nawet w sytuacji obecnej, wystąpienie z tym projektem nie jest pozbawione sensu. Po pierwsze, stworzy on efekt demonstracji wolnych środowisk kobiecych, świadectwo, że nie zamierzają zrezygnować z dalszej walki. Po drugie, stanowi gotowy kapitał na bliżej nie określoną przyszłość, gdyby w społeczeństwie i parlamencie pojawiła się koniunktura na rzecz wolnościowego, cywilizacyjnego prawnego uregulowania kwestii przerywania ciąży.
San Salvador w Warszawie
W przeciwieństwie do chłodnego przyjęcia projektu „Ratujmy kobiety”, projekt „Godek-Kaliszuk” został przyjęty przez przedstawicieli rządzącej większości z szeroko otwartymi ramionami, co potwierdzili swoimi deklaracjami m.in. Szydło, Duda i sam Kaczyński. Stwierdzili oni, że popierają zakaz aborcji chorych nieuleczalnie płodów, co będzie oznaczało straszne cierpienia kobiet zmuszonych do wydania ich na świat, podtrzymywania ich strasznego i bezsensownego życia, a być może czekania przez matkę na ich szybką śmierć. PiS zaatakował zresztą i z drugiej flanki, w osobie posła Bartłomieja Wróblewskiego, który złożył wniosek o zbadanie konstytucyjności prawa do aborcji „eugenicznej” do marionetkowego „Trybunału Konstytucyjnego” „magister Przyłębskiej i agenta muszyńskiego”, jak zwykł mawiać i pisać profesor Wojciech Sadurski, wybitny konstytucjonalista, ostry krytyk polityki PiS. Ten aspekt sadystyczny u wyznawców religii katolickiej jest zresztą jednym z ich najokropniejszych rysów, mogących dziwić, bo chodzi podobno o religię „miłości”. W podobnym, a nawet jeszcze ostrzejszym duchu (ale wszystko przed nami) sformułowana jest najbardziej restrykcyjna ustawa aborcyjna na świcie – w Salwadorze.
Zatrute źródło Ordo Iuris
Wspomniane deklaracje pisowskich i rządowych liderów, a także parlamentarzystów w rodzaju Wróblewskiego, zadają zresztą kłam niegdysiejszym wypowiedziom kierownictwa PiS i rządu, którzy umywali ręce i stosowali kunktatorską grę pozorów w stosunku do projektu Ordo Iuris z jesieni 2016. „To nie my, to tylko ich społeczna inicjatywa” – mówili o tamtym projekcie, wiedząc jak jest niepopularny. A przecież gdyby wtedy, na początku października 2016, nie doszło do potężnego „czarnego protestu”, większość pisowska w parlamencie „klepnęłaby” bez wahań totalny zakaz aborcji wypieczony w położonym nieopodal gmachu Sejmu piecu piekielnym („piekło kobiet”) Ordo Iuris przy ulicy Górnośląskiej. I prezes Kaczyński tylko dlatego raźnym krokiem wskoczył na trybunę sejmową 5 październiku 2016 by w kilka minut zgasić projekt Ordo Iuris, że przeraził się skali kobiecego protestu w całym kraju, obawiając się prawdopodobnie, że może on „wyskalować” w protest o szerszej, wykraczającej poza kwestie aborcji skali, groźnej dla władzy PiS. Nie jest ani bardzo prawdopodobne, ani tym bardziej przesądzone, że uczyni to i tym razem. Wtedy bowiem cofnął się przed frontalną reakcją obronną kobiet na integralny i frontalny atak na ich prawa. Jeśli tym razem nie stanie w obliczu podobnej sytuacji, jeśli oceni, że większość energii protestu już się wyczerpała, może dojść do wniosku, że to czas, w którym bez większego ryzyka może spełnić żądania fanatyków, części jego elektoratu.
Metodą salami
Aktywiści anti-choice wyciągnęli dwa co najmniej wnioski ze swoich niepowodzeń w działaniach zmierzających do zaostrzenia i tak restrykcyjnej ustawy antyaborcyjnej ze stycznia 1993 roku (niebawem upłynie 25 lat od jej uchwalenia). Po pierwsze, pomni fali drwin z leciwych pań w moherowych beretach gardłujących na rzecz rodzenia za wszelką cenę, choć same już nie mogły włączyć się owocnie do tej zbożnej czynności, wycofali je z roli antyaborcyjnych frontmenek. Po drugie, pomni gwałtownej i masowej reakcji społecznej, jaką wywołał kompleksowy projekt totalnego zakazu aborcji, postanowili zmienić taktykę. Uznali, że dla uśpienia czujności rzeczników prawa do wolnego wyboru i pozostawienia go kobietom, należy zrezygnować z takich całościowo radykalnych, kompleksowych projektów forsowanych „na rympał”, „bez trzymanki” i zastosować w zamian metodę „salami”, „plasterkową”, z wykorzystaniem wszelkich szczelin. Wyciągnęli wnioski z jednej z reguł fizyki, zgodnie z którą siła reakcji jest proporcjonalna do siły bodźca. W swoim aktualnym projekcie pominęli więc przepisy pozwalające na aborcję będącą skutkiem przestępstwa (gwałtu, pedofilii, etc.) oraz zagrażającą życiu lub zdrowiu kobiety. W Polsce bowiem pomysły przymusu rodzenia z gwałtu i za cenę zdrowia czy życia kobiety są bardzo niepopularne i popierane jedynie przez antyaborcyjnych fanatyków. Ale już inaczej jest z przesłanką „eugeniczną”. „Pod kozik” położyli zatem jedynie tę przesłankę czyli prawo do aborcji ze względu na „ciężkie i nieodwracalne uszkodzenie płodu”. Liczą, że likwidacja jednej przesłanki dopuszczającej aborcję jest bardziej niż tamte strawna dla opinii publicznej, nawet dla przeciwników generalnego zakazu aborcji. Liczą, że likwidacja jednej przesłanki nie uczyni takiego hałasu, jak zakaz totalny. Liczą też na efekt sentymentalny współczucia dla „zabijanych, nienarodzonych dzieci, spoczywających pod sercem matki”. Wiadomo – w kraju, w którym każdego niemal dnia docierają do opinii publicznej informacje o znęcaniu się nad dziećmi, katowaniu ich i zabijaniu w „świętych” rodzinach, w końcu było nie było katolickich, panuje jednocześnie nieznośny, melodramatyczny sentymentalizm w odniesieniu do tychże dzieci i nietrudno tu wywołać łzę oraz obłudne w istocie filantropijne odruchy na rzecz dzieci.
Na tym nie poprzestaną – żadnych złudzeń
Jeśli jednak nawet ci, którzy skłonni są przychylić się do zakazu aborcji „eugenicznej” uważają, że na tym się skończy, także ci są w ciężkim błędzie. Jeśli projekt „Godek-Kaliszuk” przybierze postać ustawową, a aborcja ciężko i nieuleczalnie chorych, a nawet bezgłowych płodów zostanie zakazana, to środowisko to, ośmielone przez sukces, niechybnie, kując żelazo póki gorące, przystąpi do realizacji kolejnego etapu akcji „totalny zakaz”. Na tapecie stanie wtedy np. zakaz aborcji będącej wynikiem przestępstwa lub zagrażającej zdrowiu lub życiu kobiety. Może nawet, podochoceni sukcesem, położą na stół od razu dwa plasterki, żeby nie przedłużać sprawy. Skoro bowiem prawo ma zmuszać do rodzenia płodów ciężko i nieuleczalnie chorych, w tym np. potworków cierpiących na cyklotymię, czyli jednooczność, pogarszających standard eugeniczny społeczeństwa (dlaczego państwo w ogóle to promuje i wspiera?!), to dlaczego nie miałoby zmuszać do rodzenia zdrowych płodów poczętych w wyniku gwałtów czy pedofilskich uwiedzeń, a także kosztem zdrowia a być może nawet życia kobiety?
Sarkofag czeka, czas się kurczy
Sejm zajmie się restrykcyjnym projektem „Godek-Kaliszuk” mniej więcej pod koniec lutego, najpóźniej na początku marca 2018. Jeśli do tego czasu aktywne i ceniące swoje prawa kobiety nie zorganizują protestu porównywalnego skalą lub nawet potężniejszego niż „czarny protest”, to nad ich prawami zapadnie czarny sarkofag z katolickim krzyżem, a restrykcyjną ustawę z 1993 roku będziemy – kobiety przede wszystkim – wspominać z rozrzewnieniem, jako krynicę wolności.