Siedziba TVN Warsaw
Pluralizm mediów do tej pory zasadza się na dwubiegunowej osi. Jeden biegun tworzy martyrologiczny patriotyzm Polaka-katolika, członka homogenicznej wspólnoty narodowej. Podtrzymuje go i szkoła, i ambona i „narodowa” telewizja. Króluje tu prawicowo-katolicka ballada o dumnym narodzie, który musi stawić czoła obcym mocom. Drugi biegun tworzą liberałowie ze swoją bajką o cudach wolności, przedsiębiorczości i konkurencyjnego rynku. Jest ona osadzona w anachronicznej już neoklasycznej, pełnej urojeń ekonomii. Cała ta konstrukcja ideologiczna znalazła się na krze lodowej kryzysu planetarnego.
Brakuje lewicowej narracji o wspólnocie życia i pracy, żyjącej w harmonii z przyrodą, o wspólnocie, w której dobrostan zastąpi dobrobyt oparty na wzroście gospodarczym i masowej konsumpcji. Pilnym zadaniem dla lewicy jest stworzenie komunikacyjnej przestrzeni dla pełnego pluralizmu opinii publicznej. W jej krwiobiegu opinii, argumentów i projektów na przyszłość nie może zabraknąć perspektywy klas pracowniczych. Polska scena polityczna stanęła na innych dwóch nogach, niż te, o których myślał Lech Wałęsa. Dlatego się chwieje. Będzie stabilniejsza, jeśli oprze się na trójnogu tradycji zmagań o kierunki rozwoju społeczeństwa i cywilizacji: prawicy pod urokiem narodów walczących o wielką przestrzeń do wygodnego życia, liberałów opiewających dżunglę egoistów bez empatii konkurujących ze sobą o kariery i majątki oraz lewicy lansującej nowoczesną koncepcję wspólnoty, która łączy efektywną pracę i upodmiotowienie jednostki z bezpieczeństwem socjalnym.
Ale na razie najważniejsza jest bitwa o to, by uniemożliwić PiSowi pełną rekonstrukcję sanacyjnego reżimu władzy – sanacji bis. Niewiele brak, by prawicowa reakcja polityczno-światopoglądowa zamknęła polskie społeczeństwo w sienkiewiczowskim skansenie narodowo-katolickiego tradycjonalizmu. Wykorzystuje w tym celu „studnie czasu” na Podlasiu, Podkarpaciu, Lubelszczyźnie, jak trafnie Marek Beylin określił prowincję, gdzie rządzą: bogobojny wójt, autorytet pana (Prezesa) i pleban. Nie oświeceniowe „prawa człowieka”, lecz zmistyfikowane „prawo naturalne” Kościoła katolickiego organizuje tutaj myślenie o ziemskiej kondycji człowieka i jego życiu społecznym. Dla lewicy zmierzającej do dokończenia projektu nowoczesności, dalszego upodmiotowienia jednostki, a także zwiększenia jej wpływu na funkcjonowanie wspólnoty – udział w tej bitwie o wolność słowa i myśli jest doraźnie ważnym zadaniem.
Inforozrywka? Ale problem jest szerszy. Obecne media stanowią ideologiczny aparat panującego systemu. Powstawał on w dekadzie lat 80., kiedy amerykańskie państwo, tak bezkrytycznie wielbione w Polsce, uwolniło kapitał finansowy ze smyczy systemu Bretton Woods, kiedy utowarowiono usługi publiczne, i kiedy znikła przeciwwaga klas pracowniczych wobec zarządców korporacji. Polskie umysły opanowała doktryna neoliberalna. Dlatego w dalszej kolejności czeka lewicę długotrwała wojna pozycyjna o faktyczną pluralizację mediów. Obecne naturalizują one kapitalizm. Ten zaś zbliża się do ekologicznych i społecznych granic swojej reprodukcji. Napędza go wzrost gospodarczy, sprzężony z wybujałą konsumpcją i reklamą. Mydleniem oczu jest tzw. decoupling, rzekome rozłączenie wzrostu gospodarczego z materialnym śladem, który powoduje. Dane pokazują, że ślad materialny (zużycie biomasy, paliw kopalnych, minerałów, materiałów budowlanych) sprzężony z bardzo nawet umiarkowanym wzrostem także się powiększał: w latach 1990-2007/8 nawet o 30%. Obecnie w krajach najbardziej uzbrojonych w technikę był niższy, w Japonii wzrósł o 14 procent, w Niemczech o 9 proc. (K. Raworth, Ekonomia obwarzanka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2021, s. 203). W pisowskiej Polsce trzeba wyciąć ponad 1200 ha lasów, by utorować drogę pseudoekologicznej mobilności – na co pozwoli ustawa lex-Izera. Nie jest to nowy plan dla Polski, tylko dalszy ciąg lokowania na peryferiach brudnych faz produkcji, degradującej środowisko. Memento FSO nie wystarczy?
W tej sytuacji kapitalizm wymaga co najmniej głębokiej rekonstrukcji. Tę musi ukierunkować trafna diagnoza, a następnie uzgodniona hierarchia potrzeb i dóbr, bez których nie ma dobrego życia. Do tego konieczna jest przestrzeń do debaty, do ucierania się poglądów uzasadnionych ekspertyzami i prognozami osnutymi na danych empirycznych. W tej debacie mogą się ujawniać konflikty ekonomiczne, społeczne, ideologiczne, światopoglądowe. Dzięki temu instytucja państwa (i państw w skali globalnej), może szukać jakiejś formuły ich harmonizowania, nawet przezwyciężania. Czymś takim był rooseveltowski New Deal, któremu kapitalizm zawdzięcza swoje „złote” trzy dekady. Dlatego współczesne społeczeństwa potrzebują mediów, które nie tylko informują/dezinformują, ale także pomagają w zrozumieniu problemów i ich analizie. Obecnie zajmujące się tym media są korporacjami, które muszą wytwarzać zyski dla swoich udziałowców i akcjonariuszy. I tu pojawia się główny problem. By zarabiać na abonamencie i reklamach muszą mieć masy odbiorców. Ale wtedy ich produkty stają się towarem. Z konieczności muszą dostosować formę i treść przekazów do kompetencji kulturowych i estetycznych odbiorców. Nie stawia się mu większych wymagań: nie musi wiele wiedzieć o historii, o grze politycznej, o socjoekonomicznych przyczynach swej niedoli. I o to chodzi, bo wtedy trudno mu połączyć trąbę powietrzną nad swoim domem z podróżami w kosmos Jeffa Bezosa. Nie musi nawet mieć gustu czy słuchu, bo wtedy ukontentuje go Zenek. Najważniejsze, by odbiorca wiedział, czy ma zalajkować obiekt relacji, czy przeciwnie –zhejtować. Tu się liczy nie zrozumienie, tylko wzbudzanie emocji, prowadzącej do odpowiednich postaw i zachowań. W rezultacie telewizyjne serwisy informacyjne zastąpiły gazety, a Netflix i opery mydlane – książki. Co gorsze, agora przeniosła się do studia telewizyjnego. Tutaj rozgrywają się najważniejsze spektakle, pojedynki na pozy i miny, dla których uliczne protesty stanowią dekoracyjne tło. Przestrzeń publiczna zaś przeniosła się do centrum handlowego.
Wolnościowe złudzenia liberała. Ale jest jeszcze głębsza warstwa założeń organizujących nasze myślenie o demokracji. Zakładają ją milcząco miłujące wolność liberalne gazety i portale. W tej narracji nowoczesność ofiarowała jednostce trójpak samorealizacji. Może ona jednocześnie doświadczać wolności, równości, i na dodatek być racjonalna. Dzieje się to za sprawą rynkowej wymiany, w której każda jednostka może podejmować wybraną przez siebie dziedzinę przedsiębiorczości bądź zatrudnienia (wolność gospodarcza), może zawierać transakcje kupna-sprzedaży bez dyskryminacji (równość umów, kontraktów). Wymiana rynkowa posiadanych przez jednostki zasobów powiększa dobrobyt wszystkich obywateli. Według zapewnień, łatwo mogą oni pokonać drogę od pracownika fast foodu do milionera. Zadziwiające podobieństwo: propaganda PRLu ukazywała robotnika tak samo jak liberalizm obywatela. W PRL był on ostatecznym podmiotem własności ogólnonarodowej, w III i IV RP jest społecznym, ostatecznym podmiotem władzy państwowej, a nawet honorowym twórcą ładu społecznego.
Dlatego spektrum obozu liberalnego jest szerokie: od PO i Polski 2050, a więc liberałów gospodarczych, z „praktycznym odruchem zachowawczości” (K. Lubczyński), do wolnorynkowców miłujących małego misia, lecz niechętnych obcym narodowo rekinom biznesu (zlepki J. Gowina, radośnie dziamborzący Konfederaci). W ich ujęciu praktycznie zanika antropologiczna różnica między walką o byt gatunków pozaludzkich a ludzką moralnością. Usprawiedliwiają darwinizm społeczny: niech wygrywa silniejszy, bardziej bezwzględny, bez empatii i współpracy. Zyskobiorca może na przykład bez zahamowań zatrudniać do pracy na elastycznych warunkach, a nawet uwłaszczać się, kiedy tylko może, na dobrach wspólnych. Płaci przecież uczciwą cenę za tonę kobaltu. Ale kto ją wydobywa i jakim kosztem dla środowiska? Jedyny ludzki odruch to hobbesowskie przemieszczenie agresji na wolę pracy i konkurencji: zamiast wojować, zacznij produkować i handlować.
Słabości demokracji liberalnej obnażył ostatnio na łamach „Trybuny” Mirosław Woroniecki. Sfera publiczna w społeczeństwie rynkowym dotyka tylko stosunkowo niewielkiego obszaru aktywności życiowej człowieka. Mianowicie tego, który obejmuje bieżąca polityka gospodarcza, społeczna i zagraniczna państwa. Obywatel może co najwyżej wybrać skład personelu politycznego państwa, który kieruje załogą tej instytucji, tj. biurokracją. Tylko wyjątkowo, w okresie kryzysu, może wpływać na instytucjonalno-prawne ramy, w jakich toczy się działalność gospodarcza, tj. na warunki i sposób funkcjonowania przedsiębiorstw i stosunki pracy. Dlatego, jak stwierdza David Ost, „dwudziesty wiek dowiódł, że podstawą demokracji nie jest kapitalizm, ale sposób wyrażania sprzeciwu wobec kapitalizmu”. Kiedy państwo nie jest zmuszone do pełnienia funkcji ogólnospołecznych przez presję klas pracowniczych, demokracja przemienia się w farsę, jak obecnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie liczy się nie siła głosu, lecz potęga pieniądza. Ta presja staje się skuteczna, jeśli ześrodkowuje nacisk klas, stanów, ruchów emancypacyjnych, miejskich. Dlatego demokracja liberalna nie kończy zmagań ludzi o udział w kształtowaniu reguł, według których funkcjonuje społeczeństwo. Podmiotowość jednostki jest stopniowalna. Może być bezpośrednia, kiedy człowiek zarządza własnym życiem, podmiotowość przedstawicielska, kiedy innym powierza tę funkcję, bądź podmiotowość współzależna, kiedy jednostka wspólnie z innymi włącza się w działania zbiorowe, uczył Noam Chomsky.
Wielbione przez liberałów społeczeństwo obywatelskie tworzą grupy o odrębnych interesach: i kupiec, i konsument, i rentier i prekariusz, i bywalec Monte Carlo i bezdomny, a różnice między nimi wyznacza podział bogactwa społecznego i władzy. Wobec tego jakość roboty ideologa w kostiumie funkcjonariusza mediów polega na tym, żeby zaklajstrować te różnice, żeby uwaga kierowała się na takie sprawy, które mogą łączyć i każdemu dać szansę odegrania podmiotowej roli. Najlepiej w roli dumnego Polaka, powstańca, obrońcy ojczyzny lub chociaż patrioty-rekonstruktora. Drudzy mianują cię obywatelem i zachęcą do udziału w ulicznych protestach. Tworzenie spajającej hegemonii ideologiczno-kulturowej to trudne zadanie. W III i IV RP tradycyjną inteligencję, która miała aspiracje przewodzenia wspólnocie, zastąpili redaktorzy „wolnej” prasy, później ekonomiści bankowi, obecnie medialny komentariat. W końcu dołączyli do nich „niezależni” dziennikarze prawicy narodowej, którzy przez duchową „adopcję” kontynuują tradycje endecji. Duch narodu przemawia teraz albo ich ustami, albo ustami specjalistów M-L: Marketingu i Leaderingu. To elita specjalistów nastawiona na imitację rozwiązań instytucjonalnych Europy. Tłumaczy ona interesy korporacji centrum na polskie, półperyferyjne realia. Teraz tworzy „zieloną” maskę dla kolejnej fali inwestycji przemysłowych, wymyśla kolejne rewolucje cyfrowe 2.0, 3.0, 4.0, nawet 5.0. Temu środowisku patronuje „Gazeta Wyborcza” i TVN, a wielkomiejskich specjalistów z ekspertyzą i dochodami reprezentuje obecnie Platforma Obywatelska. Aspirują do tej roli Polska 2050 i formacje Jarosława Gowina, częściowo Konfederacja. W tym kręgu diagnozy problemów społecznych formułowane są w obręczy pewnych założeń, które nie są nigdy wyrażane wprost, lecz zarazem określają granice odpowiedzialnych opinii, godnych człowieka racjonalnego, członka społeczeństwa obywatelskiego, „ludzi uczciwych i myślących” (A. Michnik).
Samoograniczenie myśli i wypowiedzi. Nawet elokwentny i odważny intelektualnie dziennikarz przyjmuje jako prawdę objawioną aksjologię legitymizującą Pax Americana – ład stworzony przez państwo amerykańskie po drugiej wojnie światowej. Dlatego panuje głęboka wiara w uniwersalną zbawienność demokracji i praw człowieka, których obrońcą mianuje się prezydent USA. Wrażliwych demokratów rażą zawłaszcza autokratyzmy, a szczególnie dwa: putinowskiej Rosji i „komunistycznych” Chin. Ale może to państwo chińskie, które jako jedyne nie poddało się korporacjom, wyznacza przyszłość – która przecież będzie wymagała regulacji wykorzystywania minerałów, surowców, recyklingu, przebudowy sieci transportowej, zmiany stylu życia. Wraca państwo i planowanie. Trzeba o tym dyskutować. Inaczej będzie można osiągnięcie epoki Edwarda Gierka, jakim było oddanie „obywatelom” bez kredytu 2,5 mln mieszkań, skontrować głupawym argumentem, że Stalin zamordował przed wojną więcej ludzi.
Ale najwięcej szkód intelektualnych powoduje to liberalne przykazanie: nie podniesiesz ręki na własność prywatną, ani nie będziesz ograniczał wolnego rynku. Samą myśl o tym ściga ziobrowska prokuratura, podobnie jak przestępstwo obrazy uczuć religijnych. Tymczasem kryzys planetarny wymusi gospodarkę zintegrowaną, jak ją określa Kate Raworth, angielska ekologiczna ekonomistka. Musi ona z jednej strony respektować pułap przyrodniczy, a z drugiej dostarczać tylko możliwe w tej sytuacji dobra materialne. Logikę zysku zastąpi arytmetyka potrzeb społecznych, respektująca zachowanie globalnego ekosystemu. Z tzw. ekonomicznego nobla, a właściwie nagrody Banku Szwecji, można teraz robić sobie tylko bekę, np. z ekonomistów M. Scholesa i R. C. Mertona, którzy najpierw otrzymali tę nagrodę za wzór bezpiecznego inwestowania na rynkach finansowych, następnie założyli fundusz takich inwestycji, Long Term Capital Management, a ten z kretesem zbankrutował.
Jest jeszcze jedno głęboko zakorzenione przekonanie liberałów, które prowadzi do kultu jednostki, uwiądu sfery publicznej i osłabienia związku pokoleń za sprawą systemu repartycyjnego zabezpieczenia na starość. Wśród uprawnień jednostki, które ceni sobie najwyżej liberał, liczą się „prawa człowieka”: cywilne i polityczne, a nie społeczno-ekonomiczne. Dla biedaka filantropia. Co gorsza, respektuje te przykazania dyskurs nauk społecznych po reformie Gowina, ten zaś pod wpływem edukacji, oświecania opinii publicznej w studio radiowym czy telewizyjnym w końcu programuje potoczne myślenie.
Konkluzja praktyczna. Trudno się spodziewać od tej medialnej narośli wyczynowego, pogrążonego w strukturalnym kryzysie, kapitalizmu jego krytyki. A ta jest konieczna w obliczu kryzysu planetarnego. Jego rozwiązanie wyprowadzi poza kapitalizm do jakiejś kolejnej formy organizacji życia społecznego, tym razem w skali globu. Dlatego lewica powinna zachować intelektualną, ideologiczną i organizacyjną autonomię. By skutecznie polemizować z liberalną i narodowo-prawicową narracją, lewica powinna wzmóc wysiłki dla integracji rożnych środowisk odrzucających kapitalizm jaki znamy. Do tego potrzebne jest forum wymiany myśli oraz możliwość kontaktu za pomocą sieci mediów lewicowych: prasy drukowanej, portali internetowych, książek, a także sieci współpracy organizacyjnej. Na szczęście, gęstnieje sieć czasopism, portali, wydawnictw, które mogą być podstawą trzeciej, obok narodowej i liberalnej, koncentracji analitycznej, programowej, w końcu organizacyjnej lewicy. Książki krytyczne wobec zastanego systemu publikuje teraz i wydawnictwo Czarna Owca (T. Markiewka), i Karakter (J. Hickel). Bez tego umysły młodego pokolenia szukające inspiracji do zaangażowania, by stworzyć instytucjonalne ramy dla postkapitalizmu – skazane będą na Zasiew Lednicy TVP, wskazania Gazety Wyborczej, jak się zachowywać w „sferze publicznej”, wyretuszowany obraz światowego lidera w TVNie czy pozorne bezprogramie Platformy Obywatelskiej.