Orbán ma to już za sobą. Kaczyńskiego i nas wszystkich czeka za rok. Jakie wnioski powinni wyciągnąć Polacy z zakończonych dwa tygodnie temu wyborów parlamentarnych na Węgrzech?
Niespodzianki nie było. Zdecydowanie wygrał Fidesz, partia Viktora Orbána, startująca w koalicji z KDNP (Chrześcijańsko-Demokratyczna Partia Ludowa). Skala zwycięstwa również była do przewidzenia. Koalicja Fidesz-KDNP zdobyła 133 mandaty w 199-osobowym parlamencie. Daje to Viktorowi Orbánowi i jego partii władzę niemal absolutną.
Co miało wpływ na takie, a nie inne wyniki wyborów parlamentarnych na Węgrzech? I jak uchronić Polskę przed podobnym scenariuszem, który z pewnością jest marzeniem polityków Prawa i Sprawiedliwości?
Ordynacja
Węgierska ordynacja wyborcza sprzyja takim partiom jak Fidesz. Albo odwrotnie, Viktor Orbán już parę lat temu zadbał, by zasady wyborcze odpowiednio przykroić. Na Węgrzech 106 parlamentarzystów jest wybieranych w okręgach jednomandatowych, zaś pozostałe 93 mandaty są rozdzielane wśród kandydatów znajdujących się na jednej ogólnokrajowej liście. Podobny, co do zasady, system obowiązuje w Niemczech, w wyborach do Bundestagu.
Przeciwnicy jednomandatowych okręgów wyborczych mieli okazję kolejny raz przekonać się, jak wypacza wynik wyborów ten pozornie demokratyczny system głosowania. Na liście krajowej koalicja Fidesz-KNDP uzyskała 49,27 proc. głosów i 42 mandaty. Taka skala poparcia z grubsza odpowiada sondażom przedwyborczym. Natomiast w okręgach jednomandatowych partia Orbána wzięła 91 na 106 mandatów. Czyli aż 86 proc.
Z analogiczną nadreprezentatywnością partii rządzącej mamy do czynienia w polskim Senacie. PiS w 2015 roku uzyskał w wyborach do Sejmu poparcie 37,58 proc. wyborców. W tych samych wyborach mandaty uzyskało 61 senatorów Prawa i Sprawiedliwości. Oznacza to niemal dwukrotnie wyższy wynik procentowy PiS-u niż w wyborach do Sejmu.
Apel do wyborców Pawła Kukiza i wszystkich innych sympatyków JOW-ów. Zdecydowany sprzeciw dla ewentualnych zakusów, aby polską ordynację zmienić na modłę niemiecką i węgierską. A swego czasu chodziły słuchy, że Kaczyńskiemu podoba się pomysł, aby również w Polsce połowa posłanek i posłów była wybierana w okręgach jednomandatowych.
Mniejszy parlament
Ostatnie wybory na Węgrzech były drugimi, w których wybierano 199 parlamentarzystów. W poprzednich kadencjach liczebność węgierskiego parlamentu była zbliżona do polskiego i wynosiła 386 posłów. Zmiany dokonał Orbán, dysponujący w latach 2010-2014 większością konstytucyjną. Trudno jednoznacznie ocenić, na ile mniejsza liczba wybieranych parlamentarzystów pomogła Orbánowi w tegorocznych wyborach. Jednakże podobne pomysły dotyczące polskiego Sejmu są bardzo niebezpieczne.
Nowoczesna wielokrotnie zgłaszała postulat zmniejszenia liczby posłów i senatorów. Wcześniej o redukcji liczebności Sejmu o połowę mówił Janusz Palikot. Obecnie temat wraca ponownie, przy okazji dyskusji o wynagrodzeniach posłanek i posłów.
Zmniejszenie liczby posłów o połowę, przy zachowaniu obowiązujących okręgów wyborczych, oznaczałoby, że przeciętny okręg wyborczy miałby do rozdysponowania 5-6 mandatów. W obecnym układzie sił politycznych, beneficjentami takiego rozwiązania byłyby dwa najsilniejsze ugrupowania: PiS i PO. W Sejmie królowałby duopol POPiS-u. Wszystkie mniejsze partie miałyby nikłe szanse na dostanie się do parlamentu.
Na szczęście, póki co, dyskusja jest czysto teoretyczna. Liczbę 460 posłów zapisano w artykule 96 Konstytucji. A rządząca większość nie tylu głosów, by to zmienić.
Frekwencja
Wysoka frekwencja miała nie być sprzymierzeńcem Viktora Orbána. Analitycy przewidywali, że jeśli do wyborów pójdzie ponad 70 proc. Węgrów, Fidesz może nie uzyskać liczby mandatów umożliwiających Orbánowi dalsze samodzielne rządy. Tak się nie stało. Kolejki do lokali wyborczych były. Przedłużono nawet o trzy godziny głosowanie. Frekwencja ostatecznie wyniosła 66,68 proc., nie zagrażając dominacji koalicji Fidesz-KNDP.
W telewizyjnych migawkach widzieliśmy stojących w kolejkach ludzi młodych. Może niektórym przypomniały się kolejki przed polskimi konsulatami, kiedy to młodzi uwierzyli proeuropejskiemu politykowi PO, Donaldowi Tuskowi. Ale faworytem młodych Węgrów był ktoś z zupełnie innej bajki. W grupie wyborców do 29. roku życia wygrała skrajnie prawicowa, nacjonalistyczna partia Jobbik. Niektórzy mówią o niej jeszcze ostrzej: neofaszystowska i antysemicka. Ostatecznie Jobbik zebrał 26 mandatów, zajmując drugie miejsce.
Portal Politykawsieci.pl napisał niedawno, że „polski Jobbik” może powstać już pod koniec 2018 roku lub na początku 2019 roku. Grunt pod nową siłę wyborczą mają budować takie organizacje jak Młodzież Wszechpolska i ONR. Może się więc okazać, że tak jak na Węgrzech Fidesz, PiS będzie miał konkurenta po swojej prawej stronie.
Wniosek? O jak najwyższą frekwencję wyborczą należy zabiegać zawsze. To ona legitymizuje władzę. Ale jednocześnie z całą mocą trzeba przeciwstawiać się neofaszyzmowi, nacjonalizmowi, rasizmowi i antysemityzmowi. SLD od lat zabiega o delegalizację Obozu Narodowo-Radykalnego.
Za rok możemy również w polskich wyborach spodziewać się wysokiej frekwencji. Ważne, by kolejek do urn nie tworzyli biesiadnicy z niedawno obchodzonych urodzin Adolfa Hitlera.
Podzielona lewica
Spekulowano, że jedną z przyczyn sukcesu wyborczego Orbána była rozdrobniona lewica. Węgierska Partia Socjalistyczna, partia Polityka Może Być Inna (LMP – węgierska odmiana Zielonych) oraz centrolewicowa Koalicja Demokratyczna poszły do wyborów samodzielnie. Straciły w ten sposób podwójnie.
W okręgach jednomandatowych, wystawiając przeciwko Fideszowi trzech kandydatów, były praktycznie bez szans. Widać to najlepiej na przykładzie LMP. Węgierscy zieloni z listy krajowej uzyskali 7 mandatów, a w okręgach jednomandatowych zaledwie 1. Dla porównania: Fidesz odpowiednio 42 i 91. Drugą stratą były konsekwencje sposobu liczenia głosów. Na Węgrzech obowiązuje, tak jak w Polsce, zasada D’Hondta, faworyzująca duże ugrupowania.
Węgierscy socjaliści mają za złe politykom brak współpracy i wspólnej listy całej lewicy. Ale koniec końców próg wyborczy przekroczyły wszystkie trzy wymienione partie, uzyskując w sumie 37 mandatów. Dodatkowo, imienniczka polskiej partii Razem, która na liście krajowej uzyskała zaledwie 0,66 proc. głosów, wprowadziła jednego posła z okręgu jednomandatowego. W sumie ugrupowania lewicowe, mając w parlamencie węgierskim 38 posłanek i posłów, są drugą siłą polityczną.
Wniosek dla polskiej lewicy? Dążyć do wspólnego startu, najlepiej pod znanym wyborcom szyldem SLD. Bo niekoniecznie za rok wszystko ułoży się tak szczęśliwie jak na Węgrzech. Niech o tym pamięta też Adrian Zandberg. Że węgierska Razem ma swojego przedstawiciela w parlamencie tylko za przyczyną specyficznej węgierskiej ordynacji.
Chleba i igrzysk
Partia Viktora Orbána na Węgrzech torowała i toruje sobie drogę do władzy w podobny sposób jak Prawo i Sprawiedliwość Jarosława Kaczyńskiego. „Igrzyskami” są i tu i tam rozniecane emocje antyimigranckie. Jarosław Kaczyński już trzy lata temu ostrzegał, że napływ imigrantów spowoduje wzrost zachorowalności Polaków. „Różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, a mogą tutaj być groźne” – mówił z mównicy sejmowej w maju 2015 roku. Viktor Orbán przeszedł od słów do czynów. Na granicy węgiersko-serbskiej zbudował 3-metrowy płot z drutem kolczastym długi na 155 kilometrów. To pierwsza taka „budowla” w Europie od czasów kiedy zburzono mur berliński.
I Kaczyński i Orbán wiedzą, że przychylność wyborców kupuje się, rzucając od czasu do czasu trochę „chleba”. Nie przebrzmiały jeszcze echa afery z wielotysięcznymi nagrodami dla polityków PiS-u. A tu nagle dzieciaki dostały od łaskawego premiera po 300 złotych na szkolne wyprawki. Nie brać? Jasne, że brać. Pamiętając wszak, że to żaden objaw społecznej wrażliwości rządzących. Tylko cyniczna kalkulacja prezesa PiS-u, mająca być ratunkiem na spadające sondaże.
Orbán też lubi robić politykę z dziećmi w tle. Węgierskie małżeństwa mogą podpisywać umowę z rządem, w której zobowiążą się do spłodzenia dwójki dzieci w ciągu 8 lat. W zamian dostają równowartość 36 tys. złotych na kupno mieszkania lub domu. Za trójkę potomstwa w ciągu 10 lat można zainkasować nawet 140 tys. złotych. Ale w przypadku niewywiązania się z umowy pieniądze trzeba zwrócić.
Minister Rafalska też wspominała o „premii za szybkość rodzenia dzieci”. Zresztą, czy taka lub inna forma pomocy rodzinom to coś nagannego? Nie. Należy jedynie mieć w tyle głowy intencje zarówno Orbána jak i Kaczyńskiego. „Lud rzymski można utrzymać w spokoju tylko rozdawnictwem zboża i igrzyskami” – mówił cesarz Tycjan, dwa tysiące lat temu. Po upadku cesarstwa rzymskiego nic się nie zmieniło.
Hódmezővásárhely
Jest jeszcze jedna historia związana z węgierskimi wyborami parlamentarnymi. Która powinna przydać się polskim politykom. Miesiąc przed wyborami krajowymi, odbywały się przedterminowe wybory burmistrza w 50-tysięcznym mieście Hódmezővásárhely (ach ten język węgierski). Siły opozycji zjednoczyły się i… niespodziewanie pokonały stuprocentowego kandydata partii Fidesz. Na dodatek, typowa dla wyborów samorządowych frekwencja rzędu trzydziestu kilku procent, tym razem urosła aż do 62 proc. Wygrał Márki-Zay, debiutant w polityce, popierany przez całą opozycję. Jedna jaskółka wiosny nie czyni – burknie pod nosem Węgier, czytając o 133 mandatach dla partii Orbána.
W Polsce takich „jaskółek” może być więcej. Za pół roku wybory samorządowe. Będziemy wybierali prawie 2,5 tysiąca burmistrzów, wójtów i prezydentów miast. Bez mała 40 tysięcy radnych. Przebieg i wynik tych wyborów będą wskazówką, czy za rok czeka nas „scenariusz węgierski”? Czy napiszemy swój własny. Polski.